Przejdź do treści

Pięć małżeńskich mitów, z którymi postanowiłam się rozprawić

← Wróć do artykułów

Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów

Bywają powtarzane jak mantra. Bywają pustym słownym wytrychem w kryzysowych momentach. Przede wszystkim jednak, po prostu są nieprawdą. Oto mity na temat małżeństwa, z którymi sama zawalczyłam i zapraszam do tego też ciebie – dla dobra relacji!

Małżeństwo na mitach? Domek z kart…

Co chwilę docierają do mnie niepokojące informacje. Nie z telewizji, ani z prasy, ale od moich bliższych lub dalszych znajomych. Jestem już w tym wieku, że wiele znajomych małżeństw się rozwodzi. Dotknięci jakimś kryzysem, odkładają rękawice i zamiast walczyć, poddają się i wybierają drogę rozpadu rodziny. Każda taka informacja budzi we mnie smutek i niepokój, rosnący czasem do formatu przerażenia skalą tego zjawiska. 

Do głowy przychodzą mi własne doświadczenia tego, co słyszałam przed małżeństwem, a co życie zweryfikowało czasem dość dosadnie. Teraz mam wrażenie, że rozprawiłam się z większością takich mitów. Chciałabym podzielić się tobą, czytelniczko i czytelniku, refleksją na ich temat, bo jestem pewna, że małżeństwo budowane na mitach jest trwałe, jak domek z kart.

Mit nr 1: „Młoda para musi się dotrzeć”

Co to znaczy: “dotrzeć się”? Jako młoda para, uczyliśmy się żyć ze sobą, staraliśmy się poznać i zaakceptować w duchu empatii i szacunku. Tymczasem często pierwsze miesiące małżeństwa wyglądają jak regularne pole walki. Kochający się ludzie często udowadniają sobie nawzajem wyższość i starają się narzucić drugiej stronie własny styl życia, uznając go za jedyny słuszny. Swoją dominację uznają za zwycięstwo, nie biorąc pod uwagę faktu, że ta zwyciężona bitwa może doprowadzić do klęski rozpadu małżeństwa.

Mit nr 2: „On/Ona po ślubie się zmieni. Zacznie się starać”

Często jest tak, że po ślubie nie poznajemy naszego wybranka czy wybranki i mamy wrażenie, że się ten ktoś zmienił. Ten szarmancki romantyk zastyga w pozycji siedzącej przed telewizorem w oczekiwaniu na dokarmianie. Lub ta zadbana wystrojona piękność wita cię rano w dresie z tzw. „kucudełkiem” na głowie i buziakiem pachnącym momentem przed myciem zębów.

To jednak zmiany małego kalibru. Gorsze jest pewne podejście, dotyczące zwłaszcza kobiet. Mają one czasami „syndrom Mesjasza”, czyli wychodzą za mąż z przekonaniem: „Ja go zmienię, uratuję z nałogu. Dam mu prawdziwą rodzinę, on to doceni i się zmieni”. Tu prawda jest brutalna. Tak się nie dzieje. Małżeństwo nie wyzwala z patologii i uzależnień. Przeważnie jest odwrotnie. Jeżeli partner (lub partnerka) sam nie dąży do zmian, to żadne najszczersze chęci nie wyzwolą go z destrukcji, która może pochłonąć całą rodzinę.

Żeby poznać tę drugą połowę i wiedzieć, jaka będzie dla nas, należy obserwować, jak traktuje innych ludzi, bo to, co w moim odczuciu nie ulegnie zmianie, to jej fundamentalne wartości.

Mit nr 3: „Dzieci cementują związek” 

Gdy ksiądz na naukach przedmałżeńskich opowiadał nam o kryzysach w małżeństwie, jako pierwszy wymienił ten po pojawieniu się dziecka. Pomyślałam wtedy, że to jakaś bzdura. Mając w głowie landrynkowe sceny z filmów, przedstawiające uśmiechnięte pary spacerujące z wiecznie śpiącymi bobasami, nie byłam przekonana do stwierdzenia księdza.

Przecież dziecko, owoc miłości, czyste szczęście, nie może negatywnie wpływać na relacje ludzi, którzy się kochają. A jednak.

Hormony, przemęczenie i różne oczekiwania względem rodzicielstwa to mieszanka wybuchowa. Do tego sytuacje stresowe, jak choroby, kolki, wielki ciężar odpowiedzialności za tą małą istotę, potrafią przysłonić otaczającą rzeczywistość. Kobieta zaprogramowana na macierzyństwo poświęca całą siebie opiece i tylko to jest dla niej ważne. Nie staje się obojętna i złośliwa, nie przestaje kochać męża, ale hormony „każą” jej przez jakiś czas być w trybie „matka”. W trybie tak niezrozumiałym dla ukochanego, który mimo wielkiej radości z potomstwa, ma w sobie również poczucie odrzucenia i niesprawiedliwości. Nie ogarnia, że libido kobiety po porodzie (szczególnie w fazie karmienia piersią) sięga często wartości ujemnych i każda próba zbliżenia wywołuje w ukochanej żonie raczej uczucie agresji, aniżeli miłości i troski. 

Pocieszające jest, że gdy podejdziemy do siebie z empatią i zrozumiemy mechanizmy naszego organizmu, przy każdym kolejnym dziecku jest mniej frustracji, a więcej satysfakcji.

Moje doświadczenie mówi jednak stanowczo: „Dziecko nie jest lekiem na kryzys w związku”. Ewentualnie może być jego powodem, tzn. nie samo dziecko jako istota, ale zmiany związane z jego pojawieniem się.

Mit nr 4: „Przeciwieństwa się przyciągają”, czyli niezgodność charakterów

Trzeba tu zaakceptować podstawowy fakt: kobiety i mężczyźni różnią się od siebie – fizycznie i psychicznie. Bóg uwarunkował to tak, że z natury jesteśmy różni, więc mamy różne role do spełnienia. Jeśli zaakceptujemy tę prawdę, możemy się pięknie uzupełniać. Szanując swoje osobliwe funkcje, możemy stworzyć absolutną całość. 

Można zatem mieć różne zainteresowania, pasje i poglądy, ale jestem pewna, że trwałe małżeństwo łatwiej jest zbudować na wspólnych celach i wartościach. Niepokoi mnie narracja o samorealizacji za wszelką cenę. W razie kryzysu w małżeństwie, brzmi to jak ładnie uzasadniona wymówka do rozstania. 

Nie chodzi mi oczywiście o zupełne rezygnowanie z samego siebie, ale o odnalezienie siebie i własnej satysfakcji w roli, jaką pełnimy w małżeństwie.

Wspólna przestrzeń i czas spędzany razem, nawet na prozaicznych czynnościach, bardzo zbliżają. I w takiej przestrzeni jest też miejsce na indywidualne pasje, które nie stają się ucieczką, ale wzbogacają związek.

Mit nr 5: „Skup się na dziecku, bo mężów możesz mieć kilku, a dziecka nie zastąpisz

Jako mama szóstki dzieci mogłabym to spuentować: „Poważnie?”. Oczywiście to żart… Dziecka nie można zastąpić, tylko dlaczego inaczej miałoby być z mężem? Kochamy dzieci i chcemy je wychować dla ich przyszłej rodziny. No ale małżonka kochamy już z nieco innym planem… Chcemy stworzyć przyszłość dla naszego związku.

Już sama idea wartościowania ról w rodzinie wydaje mi się być niestosowna. Uważam, że w rodzinie nie ma hierarchii. Każdy jest tak samo ważny, jednak poszczególne interakcje nie mogą być jednakowe. Z mężem stajemy się jednością, a rola jaką pełnimy względem dziecka sprowadza się do bycia opiekunem i przewodnikiem, nauczycielem.

Nie bawimy się w dom

Czy to wszystkie mity? Pewnie nie, ale powyższe są dla mnie najistotniejsze. A na koniec refleksja – może nawet najważniejsza. Na każdej budowie przydaje się koordynator prac. Na budowie relacji też. W naszym wypadku jest to Bóg. To On pozwala nam rozeznać, czy użyte przez nas spoiwo jest rzeczywiście prawdą, a nie „prawdą ludową” zasłyszaną z fikcyjnych źródeł. Pozwala tworzyć dom, a nie jedynie się w niego bawić.

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także