Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Przezwiska dzieci – nie uważam, bym miała wielkie sukcesy w walce z tym zjawiskiem w naszym domu. Mam jednak pewien sposób na to, by gasić ich konsekwencje u osoby przezywanej. Inna sprawa, że nie raz zachodzę w głowę, skąd moje dzieci biorą różne… „pobożne” przezwiska. To chyba efekt uboczny obecności wiary w domu.
Czułe słówka rodzeństwa
Będąc mamą, odkrywam raz po raz nowe argumenty za tym, że człowiek nie rodzi się jako tabula rasa. Pewne skłonności wydają się być już wpisane w „ustawieniach fabrycznych”, przez co dziecko niektóre zachowania nabywa bez przykładu, a nawet wbrew woli rodzicieli. Weźmy takie przezywanie.
Otóż, gdy nasz syn miał cztery lata i jeszcze nie znał słów powszechnie uważanych za obraźliwe, potrzeba pokazania swojej wyższości nad dwuletnią siostrzyczką objawiała się w oryginalnych epitetach. Ze zdziwieniem słyszałam niezbyt czułe słówka: „Ty drogo krzyżowa!”, „Ty bombko choinkowa!”. Mała nie rozumiała jeszcze znaczenia tych słów, zresztą dawały one szerokie pole do własnej interpretacji, ale ja wtedy po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać, którymi drzwiami przezywanie weszło do życia mojego syna.
Pobożne przezwiska
Gdy pojawił się na świecie następny potomek płci męskiej, też musiał swoje przejść: „Tobie chyba na chrzcie za mało wody na głowę wylali” – wygłaszał tonem znawcy najstarszy syn. Strofował młodsze rodzeństwo również inwektywami kulinarnymi: „Jesteś niegrzeczny jak paproch w zupie pomidorowej!”. O burakach i bakłażanach lepiej nie wspominać, bo byłaby z tego cała plantacja. Przyznam szczerze, że po cichu podziwiałam kreatywność tych wypowiedzi, choć intencji autora nie popierałam. Ale powiedzieć: „głupi jesteś” potrafi każdy… głupi.
Raz zostałam jednak wyjątkowo zaskoczona. Nic tego nie zapowiadało, żadnej kłótni, spięcia, awantury, po prostu atmosfera wyjątkowo spokojnej codzienności. A tu mój złotousty do swojego brata: „Ty proroku! Ty kapłanie!”. I tyle. Dalej życie płynęło odmierzane minutnikiem na piekarniku. O królu nie wspomniał, co by pięknie dopełniło obraz namaszczenia otrzymanego wraz ze chrztem, ale rozumiem, że w odniesieniu do młodszego brata „król” po prostu nie przejdzie. A może dalej konsekwentnie uważał, że z tym chrztem było coś nie tak.
Moja reakcja na wyzwiska
Teraz powinnam napisać, jak oduczam dzieci przezywania. Ale przyznam, że sukcesy na tym polu mam niewielkie. Zresztą z reguły biorę się za sprawę od drugiej strony. Gdy córka przychodzi z wiadomością: „Mamo, on powiedział, że jestem głupia”, zadaję pytanie: „A ty co o tym myślisz?”. Zdezorientowana takim obrotem sprawy odpowiada: „No, nie jestem głupia”. Na to ja przedstawiam coś na kształt zdania logicznego złożonego (choć logikę miałam już dawno): „No widzisz, ty wiesz, że nie jesteś głupia, ja też to wiem, pewnie nawet on to wie, ale chce ci dokuczyć. Więc skoro jest to jasne, że nie jesteś głupia, a ja wręcz uważam, że jesteś mądra, to znaczy, że on mówi nieprawdę. A skoro mówi nieprawdę, to po co go słuchać?”.
Mam takie przeświadczenie, że dom to jest szkoła życia i co dzieci przećwiczą ze swoim rodzeństwem, to pomoże im stawić czoła wyzwaniom dorosłości. A te niekoniecznie muszą być ubrane w piękne słowa.
Czytaj także: Mali teologowie w akcji – anegdoty i dialogi
To był mój wielki powód do dumy!
Robię się jednak bardziej cięta, gdy słyszę, że ktoś jest odtrącany w grupie przedszkolnej lub w klasie. Wtedy wygłaszam tyradę, nawet jeśli moje dzieci nie są temu winne. Opowiadam, z jakimi konsekwencjami w przyszłości może się wiązać takie zachowanie, jak niszczy poczucie własnej wartości, wpędza w kompleksy, tworzy atmosferę przemocy i nieufności, wycofuje na margines itp. Język tyrady próbuję dostosować do wieku odbiorców. Na koniec wypowiadam kluczowe zdanie: „Masz zrobić dla tej osoby coś miłego: uśmiechać się, powiedzieć dobre słowo, zaproponować zabawę”.
Kiedyś syn, jako starszy przedszkolak, obwieścił:
– Mamo, z Adamem [imię zmienione] nikt się nie bawi.
– Dlaczego? – spytałam.
– Bo mówi do siebie i nie je zupy – odpowiedział.
Sprawa wydała mi się podejrzana. Mówi do siebie? To by się dzieci zdziwiły, gdybym je nagrała w czasie zabawy. Nie je zupy? Dla mnie byłby bohaterem. Ominąć ten cały system przeciwdziałania marnowaniu żywności wdrażany przez panie w przedszkolu! Gdybym miała sześć lat, patrzyłabym na to z zachwytem i zazdrością. Korzystając z tego, że syn był przypięty do fotelika samochodowego i nie mógł nigdzie się przemieścić, po raz pierwszy wygłosiłam mowę o konsekwencjach odtrącania innych i zleciłam zadanie zrobienia czegoś miłego dla chłopca.
Kilka tygodni później odebrałam telefon z nieznanego numeru. Była to mama Adasia. Szczerze, przestraszyłam się. Jakie było moje zdziwienie, gdy mama chłopca powiedziała, że po raz pierwszy Adaś chce zaprosić do domu kolegę i jest to właśnie mój syn. Wow, ja byłam naprawdę dumna, a zabawa chłopców – przednia.
Lektura podwyższonego ryzyka
Jak się okazuje, gęstą atmosferę w relacjach między dziećmi potrafi też rozluźnić książka. I to niekoniecznie o grzecznych dzieciach. Jeszcze w przedszkolu moje pociechy dostały w prezencie „Mikołajka” René Goscinnego. Wieczorem zabrałam się do czytania im tego bestsellera. Szybko zorientowałam się, w co wpadłam. Jakoś dobrnęłam do końca rozdziału, cenzurując i improwizując. Dzieciom i tak się spodobało, więc jeszcze kilka wieczorów męczyłam się w ten sposób, za każdym razem prosząc, by jednak wybrały inną książkę. W końcu „Mikołajek” zawieruszył się gdzieś na półce. Odetchnęłam z ulgą, bo te wszystkie wyzwiska i bijatyki nie były zgodne z przyjętą w domu linią wychowawczą.
Kilka tygodni temu dzieci przypomniały sobie o lekturze umieszczonej na moim własnym spisie ksiąg zakazanych. Minęły dwa, trzy lata. Starsza dwójka chodziła do szkoły i pewnie niejednego byli już świadkiem. „Będę dzielna” – pomyślałam i ku wielkiej radości dzieci zabrałam się do czytania „bajki na dobranoc”. I znów „idiota” stanął mi w gardle. Kolejny raz dzieci dostały wersję ocenzurowaną.
„Mikołajek” okazał się ratunkiem
Zdarzył się jednak ostatnio dzień, kiedy atmosfera w domu była gęsta i to przez całe popołudnie. Jęki, agresywne zachowania, lamenty, płacze, narzekania, oskarżania – jedna wielka katastrofa. Pod pretekstem usypiania w wózku najmłodszego wymykałam się właśnie z domu, gdy usłyszałam, jak mój mąż mówi: „Teraz przeczytamy Mikołajka!”. Poczułam, jak wonny, kojący balsam spływa na moje skołatane nerwy, jak błogostan wlewa się do mojego wnętrza. Jeżeli coś miało uspokoić i zjednoczyć nasze dzieci, to był to właśnie „Mikołajek”. Cudowny bohater! Wiedziałam, że gdy wrócę do domu, będzie panowała upragniona cisza. Nie myliłam się. Dzieci w pełnej zgodzie słuchały przygód rozrabiających łobuziaków. Jestem przekonana, że bez cenzury. Czy będzie to dla nich woda na młyn? Zobaczymy… Na razie tą wodą ugasiliśmy pożar.