Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Mój syn pewnego dnia doszedł do wniosku, że rezygnuje z tabletu. Sam, z własnej nieprzymuszonej woli. Nie oddzielaliśmy go murem od ekranów. Nie mówiliśmy: „ja tu rządzę”, pilnując twardą ręką. Co zatem robiliśmy? Podejmowaliśmy wspólne ustalenia co do czasu przed ekranem, a przez to traktowaliśmy syna (i pozostałe dzieci) podmiotowo.
Rodzicielstwo to nie schemat
Zanim zostałam mamą, miałam w głowie dość uproszczony model wychowania. My, rodzice wyznaczamy granice i po prostu konsekwentnie ich bronimy. Wiadomo, że przede wszystkim kochamy dzieci, ale granice dają im poczucie bezpieczeństwa. Okazało się jednak, że rodzicielstwo jest przestrzenią tak dynamiczną, że nie da się jej zamknąć w żadne schematy.
Nasze dzieci, jeszcze zanim zaczęły mówić, atakowały ustalone dla ich dobra granice z ogromną determinacją. Wszystkie chwyty dozwolone: płacz, ataki histerii ze spektakularnym rzutem na posadzkę, wysublimowane sztuczki i trudne do odparcia argumenty, których nie powstydziłby się niejeden adwokat. A to wszystko, żeby uzyskać jeszcze jednego cukierka, zabawkę, którą ma cała klasa, kolejny odcinek bajki, grę na tablecie czy dodatkowe kilka minut zabawy przed pójściem spać.
„Błagam, mogę jeszcze jedną bajkę?”
Myślę, że wielu rodziców odnajdzie się w sytuacji, kiedy umawia się ze swoją pociechą na pół godziny oglądania bajek lub określoną liczbę odcinków, a mimo to, kiedy czas dobiega końca, następuje płacz, lament lub w łagodniejszej wersji prośby i obietnice, że „to będzie już najbardziej ostatnia bajka na świecie”.
Zwizualizujmy sobie, co możemy zrobić w takiej sytuacji. Moglibyśmy w ogóle do niej nie dopuścić. To znaczy, zbudować dziesięciometrowy mur oddzielający nasze dzieci od świata ekranowego. Problem polega na tym, że prędzej czy później dzieci będą musiały się zmierzyć z rzeczywistością wirtualną. Jeśli nie będą wiedziały, jak się w niej poruszać, czego unikać, ten świat może zniszczyć ich wrażliwość i niewinność już w pierwszej potyczce.
Można też ustawić wysoki kamienny mur, mówiąc: „to mój dom, ja tu rządzę i ja wyznaczam zasady, a ty musisz być posłuszny”. Teoretycznie wyznaczamy granice, które mają dziecko chronić. Możemy też wzmocnić naszą granicę drutem kolczastym i strażnikami strachu, mówiąc: „jeśli się nie uspokoisz, już nigdy nie będziesz oglądać bajek” lub „za takie zachowanie szlaban na ekrany”.
Te dwie strategie przyniosą spodziewany efekt, będziemy czuli, że mamy kontrolę nad tym, co dziecko ogląda i ile czasu spędza przed ekranem. Ponadto będziemy mieli w ręce silny argument przy wszelkiego rodzaju objawach nieposłuszeństwa. Jednak tylko do czasu, ponieważ w pewnym momencie dziecko zauważy małą dziurę w murze, chwilę naszej słabości, nieuwagi, miejsce, gdzie zacznie robić podkop, będzie uciekać się do kłamstwa, żeby – kiedy dorośli nie widzą – wymykać się na drugą stronę. A tam nikt nie będzie w stanie go kontrolować ani chronić.
Dzieci muszą wiedzieć, że nie działamy przeciw nim
Usłyszałam kiedyś takie mądre zdanie, które dało mi do myślenia w kwestii ustalania granic: „dzieci chętniej przestrzegają zasad, które uznają za własne”. Mając w domu już młodsze nastolatki, przekonuję się, że granice, które ustalamy, czasami muszą być elastyczne i przyjęte wspólnie z dziećmi. Oczywiście łatwiej i szybciej jest postawić mur. Tłumaczenie, rozmowy, wysłuchanie, czasami pójście na kompromis wymaga czasu, dużych pokładów cierpliwości i empatii. Dlatego już młodszym dzieciom – w miarę ich możliwości poznawczych – tłumaczę, dlaczego mamy takie, a nie inne zasady ekranowe. W przypadku starszych potrzebna była mi już wiedza specjalistyczna z zakresu… neurobiologii.
Porozmawialiśmy o tym, jak działa mózg, jakie hormony wydziela i dlaczego łatwiej jest nam się oderwać od książki, niż od gry. Bardzo pomogła mi tu książka „Cyfrowy minimalizm”, która wyjaśnia wpływ smartfona, mediów społecznościowych i różnych aplikacji na nasz mózg. Kiedy dziecko przychodzi z propozycją zmiany zasad ekranowych, z nową grą, mogę się odwołać do naszej rozmowy.
Dzieciaki są naprawdę inteligentne i mają prawo wiedzieć, po co ustalamy zasady. A już na pewno powinny czuć, że zawsze, jako rodzice, jesteśmy po ich stronie.
Owoce strategii ekranowej z naszego „podwórka”
To wszystko jest pracą długoterminową, ale ostatnio zobaczyliśmy zalążek owocu naszych trudów. Nasz najstarszy syn zauważył, że nawet ten wydzielony czas gry na tablecie, ma na niego zły wpływ. Zaproponował, że całkowicie z niego zrezygnuje. Nie odcięliśmy mu dostępu do Internetu, nie zmieniliśmy hasła do Wi-Fi, nigdy nie użyliśmy czasu ekranowego w formie kary czy nagrody. Sam doszedł do takiego wniosku. Byłam z niego niesamowicie dumna.
Chciałabym powiedzieć, że to był nasz happy end w temacie ekranów, ale tak nie jest. Czasami przesuwamy granicę w jedną, czasami w drugą stronę. Ciągle rozmawiamy, debatujemy, staramy się być na bieżąco, uczymy się. To była tylko wygrana w małej bitwie. Wojna trwa. Nie tyle wojna z naszymi dziećmi, co o nasze dzieci. Żeby widziały, że to lepsze, ciekawsze i szczęśliwsze życie toczy się „w realu”.