Spotkanie z osobą w kryzysie bezdomności bywa szczególnym wyzwaniem dla rodziców z dziećmi. Często nie mamy pomysłu, jak zareagować. Andrzej Ptak, artysta plastyk, streetworker, całe swoje życie związał z pomocą osobom żyjącym na ulicy. Dziś dzieli się z portalem Siewca swoim doświadczeniem, jak podchodzić (albo nie podchodzić) do „bezdomnych”, zwłaszcza kiedy spotykamy ich mając obok siebie dzieci.
To oni boją się nas
Małgorzata Trawka: Jak powinniśmy mówić: „bezdomni” czy – tak jak ostatnio coraz częściej można usłyszeć – „osoby w kryzysie bezdomności”?
Andrzej Ptak: Wolę tę dłuższą i bardziej karkołomną nazwę. Tu chodzi o tożsamość osoby i to, jak ona się z tym czuje. Ten dodatkowy przymiot, ta cecha społeczna – niestety – stygmatyzuje. Jest to próba przełamania – już na poziomie języka – tego, że osoba istnieje nie tylko w świecie bezdomności, ale w świecie ludzkim.
Będę zadawać pytania z perspektywy matki z dziećmi. Czy bać się osób w kryzysie bezdomności?
Ja bym odwrócił to pytanie: Czy bać się strachów na wróble, które stoją na polu? Strach na wróble ma odstraszać, głównie wróble. Po to stoi, by stworzyć iluzję, że jest tam coś strasznego. Niestety, osoba bezdomna stała się trochę taką figurą stracha na wróble. „Zobacz, bo zostaniesz takim bezdomnym…” To jest bardzo głęboki stygmat – ten lęk przed takimi osobami.
Ja pracuję bezpośrednio na ulicy, chodzę w bardzo groźne miejsca – pustostany, piwnice, mroczne zaułki miasta. Przez 11 lat nie miałem ani jednej sytuacji zagrożenia ze strony osób w kryzysie bezdomności. Nie przytrafiło się to i mnie i osobom z mojego zespołu streetworkerów. Najczęściej osoby w kryzysie bezdomności nie są groźne. Te miejsca są groźne, i to przede wszystkim dla tych osób, bo oni tam żyją odsłonięci. Nie mają ścian, nie mają dachów czy drzwi. Każdy może tam wejść. Niestety, do tej otwartej przestrzeni na ulicy, przy śmietniku, w jakimś pustostanie wchodzą też osoby niebezpieczne, najczęściej różna młodzież, która musi wyżyć swoją energię w sposób skrajnie przykry i groźny. Osoby w kryzysie bezdomności są bardzo narażone na brutalność innych. Muszą się jakoś bronić i bronią się tym, że się ukrywają.
Za dnia przychodzą do centrum miasta, żeby zdobyć jakieś fundusze, zorganizować sobie jedzenie, picie. Natomiast uciekają na obrzeża miast, czasami idąc wiele kilometrów, żeby się schować w jakimś szałasie przed zagrożeniami ze strony „domnych” ludzi.
Czyli tak naprawdę oni boją się nas.
Oni nie mają takiego lęku wprost wyrażonego. Wolą ominąć groźną sytuację, że ktoś ich obrazi, obrzuci kamieniami. Taka osoba jest bezbronna, nikt jej nie chroni. Im dalej od nas, tym bezpieczniej. A my mówimy, że oni są groźni, że ich się należy bać. Oni wyglądają groźnie, bo nie mają gdzie się umyć, są zaniedbani, odzież jest niewyprana. Taki człowiek jest trochę dziki, trochę straszy. I osoby bezdomne też nie wiedzą, jak zostaną przyjęte.
Świat ludzi egzystujących na ulicy jest przepełniony przemocą i głęboko zakłócony. Dużo osób cierpi na zaburzenia psychiczne, ale sytuacje niebezpieczne dla pomagających to bardzo rzadkie zjawisko.
Wystarczy zwykłe „dzień dobry”
No i kiedy idzie ta mama, odprowadzająca rano dzieci do przedszkola i widzi zmarzniętą osobę w kryzysie bezdomności, leżącą gdzieś na ławce czy chodniku, to jak ma zareagować?
Ja myślę, że przede wszystkim ma odprowadzić dzieci do przedszkola. Mama też musi się przygotować na to spotkanie z osobą w kryzysie bezdomności. Nie można tego robić z biegu. Osoby w kryzysie bezdomności, żeby przetrwać na ulicy, najczęściej piją alkohol. To jest ta najgorsza rzecz, która odstrasza ludzi. A oni muszą się jakoś od tego świata uwalniać, od tych napięć, frustracji, więc ten alkohol jest przypisany ulicy. Niestety, bo to jest tragedia. I teraz mama, idąc z dziećmi, w tym biegu, nie powinna wchodzić w relację. Relacja wymaga uważności. Lepiej odprowadzić dziecko i cofnąć się do tej osoby, zobaczyć, jakie będzie to spotkanie. Dziecko może nie zrozumieć, co się tak naprawdę wydarzyło, może zbudować zupełnie odwrócony obraz. To by wymagało wielu wyjaśnień. Nie można tak sobie dotknąć pewnej tragedii z biegu. Przestrzegałbym przed tym.
Natomiast jeżeli ma się tę wrażliwość, to spotykając z synkiem, córką taką osobę, można się uśmiechnąć. Dobrze powiedzieć: dzień dobry, miłego dnia, spokojnego dnia. I to jest dużo. Jeśli miałoby się wydarzyć coś więcej, to muszę zadać sobie pytanie, czy mam potrzebę zatrzymania się na dłuższą chwilę, a nie na migawkę z życia. Bo jeżeli to będzie tylko migawka z życia, a ta osoba będzie pod wpływem alkoholu, to odbiór dziecka może być trudniejszy, może się przestraszyć. Musimy być przygotowani, by powiedzieć dziecku, dlaczego ten pan pije – przecież nie powinien, alkohol szkodzi. Mnie się wydaje, że dla osoby w kryzysie bezdomności najważniejszy jest uśmiech i dobre słowo. Jak zatrzymujemy się na migawkę, to tylko to.
To naprawdę coś daje takiej osobie?
Daje. Bo to jest tak, że jak ta osoba mieszka na tej ulicy czy w tych różnych miejscach w izolacji, to ona jest tam przede wszystkim bardzo samotna. Ona w tym gwarze miasta obserwuje ludzi, właśnie tych rodziców odprowadzających dzieci. Ona tego nie ma. To wszystko jest poza nią. Jej poziom osamotnienia jest tym bardziej pogłębiony. Otoczona ludźmi, jest bardzo samotna.
Czy z taką osobą można wejść w stałą relację?
No jasne, to jest najlepsze. Ja się zaprzyjaźniłem z wieloma osobami w kryzysie bezdomności. Kiedyś sobie myślałem o tym, że o wiele łatwiej pomagać dzieciom niż bezdomnym, bo dziecko jest wdzięczne, oddaje swoim uśmiechem. A osoba w kryzysie bezdomności nam nie ufa, została wykluczona z poziomu doświadczenia codzienności. My mamy plany, a taka osoba musi sobie zapewnić tylko tę chwilę, żeby się ogrzać, zjeść, znaleźć miejsce, gdzie jej nie wyrzucą. W porze niskich temperatur każdy chce pomóc, ale mamy wdrukowany wzór, że mądra pomoc to placówki, schroniska czy noclegownie. Jednak nie wszyscy się tam zmieszczą. Nie ma tylu miejsc.
Instytucja cię nie zastąpi
Ale jak jest -10˚C, a ktoś leży na ulicy, to już musimy zadzwonić po instytucję, po straż miejską.
Tak, wtedy już tak.
W Orędziu Ojca Świętego na VI Światowy Dzień Ubogich papież Franciszek pisze: „Wobec ubogich nie uprawia się retoryki, ale zakasuje się rękawy i realizuje się wiarę poprzez bezpośrednie zaangażowanie, które nie może być scedowane na innych.”
Ja to tak rozumiem: „mądrze pomagaj” to nie adres placówki, ale „mądrze pomagaj” to opieraj się na swojej wrażliwości. Masz prawo do aktu miłosierdzia.
Nie tylko prawo, ale i obowiązek…
I tu instytucja daje pozór, że komuś pomogłem. A ja odstępuję od relacji, spotkania, na rzecz instytucji, myśląc, że instytucja mnie zastąpi.
A jak wpłacę jeszcze jakiś datek…
…to się uwalniam od wszystkiego i mogę przechodzić obok zamarzającej osoby w kryzysie bezdomności. Miasta starają się pomóc, ale tym staraniem nigdy nie zaspokoi się potrzeb wszystkich. Poza tym osoba w kryzysie bezdomności jest na ulicy przez to, że nie udało jej się przystosować do placówek. Nie radzi sobie w zbiorowiskach ludzi, w zatłoczonych miejscach, gdzie jest wiele osób w jednym pokoju, szczególnie w zimowej aurze.
W moim przekonaniu taka osoba jest w stanie traumy. Trauma to jest coś, co zaburza całkowicie kondycję ludzką. W tej traumie drugi człowiek przestaje być przyjacielem, a staje się zagrożeniem. Tak jak papież Franciszek podkreślał, światu potrzeba więcej czułości, a mniej profesjonalizmu. I tę czułość należy podkreślić. Ja mam wrażenie, obserwując ten świat, że wszystko się sprowadza do tych ludzkich, prostych gestów, a nie do budowy niewiadomo jakich systemów. Bo te osoby z tych systemów wyszły. Jeśli nie patrzymy na daną osobę jak na pana Kazia, panią Krysię, a tylko przez pryzmat osoby bezdomnej, to my się automatycznie uwalniamy z relacji.
Zapytaj, popatrz w oczy, wysłuchaj…
Czyli musimy zapytać o imię…
Tak, ta chrześcijańska, ludzka relacja polega na indywidualnym spotkaniu, na zapytaniu o imię, popatrzeniu sobie w oczy, zastanowieniu się, zatrzymaniu. I to są warunki pomocy, wsparcia. My nie musimy nie wiadomo czego zrobić. Jak prowadzę warsztaty ze streetworkingu, to podkreślam, że my idziemy tak naprawdę po to, żeby przez chwilę porozmawiać.
Ważne, jak się słucha, a nie jak się mówi. To ta osoba ma opowieść, której nikt nie chce słyszeć. A te opowieści są często o wiele ciekawsze niż te, których słuchamy wzajemnie i opowiadamy.
Ale kiedy wiemy, że idziemy z dzieckiem w miejsce, gdzie zapewne spotkamy osoby w kryzysie bezdomności, na przykład na dworcu, i możemy się na to przygotować, to może warto wykonać taki właśnie gest, który pokaże dziecku, że nie chcemy być obojętni. Może możemy zrobić dodatkową kanapkę, którą poczęstujemy taką osobę?
To, co mówisz, to jest właśnie właściwa postawa. Dyskretny poziom tego wsparcia, które jest uwolnione od konsekwencji. Taki czysty akt miłosierdzia. Moja małżonka, która jest streetworkerką, nie pali papierosów, ale kupuje paczkę. I jak chodzi po tym streecie i widzi osobę, która zbiera niedopałki, to częstuje.
Nie najlepszy przykład dla dzieci…
Przepraszam, zapomniałem, ale cukierek też nie jest lepszy, bo niektóre osoby cierpią na cukrzycę. Więc ta kanapka to dobry pomysł. W razie czego zje się ją później. Ale jeżeli taka osoba tam jest, to spróbujmy podejść i powiedzieć: „Mam kanapkę, przygotowałam ją specjalnie dla pana/pani. Może się pani poczęstuje?” I jak ktoś mówi: „Nie, dziękuję, nie, pieniądze.” To odpowiadamy: „Niestety, mam tylko kanapkę. Może ktoś inny zechce”.
Trzeba się wystrzegać obdarowywania na siłę. Najgorszy jest niechciany prezent. Wydaje nam się, że coś mamy i jak damy, to ktoś będzie szczęśliwy. To się może spotkać z różną odpowiedzią. Na przykład ta osoba myśli o różnych przykrych rzeczach, które ją spotkały przed chwilą, jest pełna trudnych, głębokich przeżyć, bo ktoś ją skądś wyrzucił, trafiła na dworzec, a my, dając, oczekujemy zwrotnego uśmiechu, a zamiast tego będzie ponura mina. I myślimy, że to nie ma sensu.
Moja małżonka ma różne sposoby, żeby dyskretnie się zbliżyć. Ma kilka pytań, które są pewnego rodzaju zaczepką do opowieści. Jak się nie uda, to moja żona się wycofuje. Jak się pojawi relacja, życzliwość i zrozumienie, to w dalszej konsekwencji można taką osobę wesprzeć nawet instytucjami.
Zacząłem już w liceum
Czyli praca z osobami w kryzysie bezdomności to takie wasze małżeńskie powołanie?
Małżeńska zguba (śmiech). Ale trudno inaczej. Ja się trochę wychowałem z osobami w kryzysie bezdomności…
Tak, czytałam o tym. Ile miałeś lat, gdy powiedziałeś rodzicom, że idziesz na ulicę?
Siedemnaście. Przyjechałem do Wrocławia ze Strzegomia. Mieszkałem w bursie szkół artystycznych. I rodzice już nie mieli nic do powiedzenia (śmiech). Na początku nie wiedzieli, że przeniosłem się do schroniska. Jak się dowiedzieli, to grozili. Ale powiedziałem, że jak się nie zgodzą, to zrezygnuję z liceum i wstąpię do zgromadzenia braci albertynów. Miałem w osobie księdza Jerzyka – Jerzego Adama Marszałkowicza, założyciela Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta – mentora i przyjaciela.
To był święty człowiek. On przez 38 lat mieszkał z bezdomnymi, ogołocił się ze wszystkiego. On świadczył miłosierdzie, był radykalny. Jak się żyje z osobą tak wyjątkową, to trudno chociaż odrobinki od niej nie wybrać. On był sercem pierwszego schroniska i on mnie pociągnął swoją pasją. Ja przyszedłem tam tylko malować… I zostałem.
Czy życie tak blisko osób potrzebujących kształtuje twoją wiarę, czy to raczej twoja wiara pcha cię, by pomagać?
Jak pytałem księdza Jerzyka, co sprawiło, że zaczął pomagać osobom bezdomnym, spodziewałem się jakiejś złożonej odpowiedzi. A usłyszałem: „Moja mama była wrażliwa”. To była dla mnie bardzo ważna odpowiedź. I przenoszę to trochę na moją mamę. Cenię sobie jej gościnność, serdeczność, czułość. Moja mama pochodziła z Grodna i ten duch słowiański, gościnny jest bardziej przypisany tamtej stronie świata. Ja nie czuję, że moją rolą jest ewangelizowanie, mówienie o wierze. Ja nawet wycofuję się z mówienia o własnej wierze. Moim życiem jest spotkanie z drugim człowiekiem i sprawienie, żeby to spotkanie nie było dla niego krzywdzące.