Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
“Z pielgrzymami zawiązuje się szczególna relacja – wręcz rodzinna i na lata. Wymieniamy się kontaktami, znamy ich dzieci, widzimy, jak rosną. Oni z kolei cieszą się naszymi wnukami. To wszystko dzięki Maryi. Ona przez lata pomaga mi przytulać się do Jezusa i otwiera na relacje z ludźmi” – mówi Anna Pilarska, szczęśliwa żona, mama i babcia.
Naszą wakacyjną serię o świętych kończymy z Królową Wszystkich Świętych – Maryją, która w sierpniu świętuje nie tylko jako wniebowzięta, ale też – już za dwa dni – jako nasza Jasnogórska Matka.
Maryjność zaszczepiona przez mamę
Joanna i Mirosław Haładyjowie: Pamięta pani swoje pierwsze spotkanie z Matką Bożą Częstochowską?
Anna Pilarska: Dorastałam pod Częstochową, a w samej Częstochowie miałam rodzinę. Moją religijność po prostu wyniosłam z domu. Nie przeżyłam spektakularnego nawrócenia. Nie spadłam z konia [śmiech]. Byłam najmłodsza z rodzeństwa i mama zawsze ciągnęła mnie wszędzie ze sobą. A jak było się u rodziny, to szło się i do Matki Bożej, więc pierwsze spotkanie z Maryją przeżyłam jako małe dziecko. Pamiętam tylko, że trochę bałam się tłumu i zastanawiałam się nad tym, jak wrócimy do domu. Wiedziałam, że jesteśmy daleko, bo jechało się autobusem, więc to była dla mnie wielka wyprawa.
To mama zawsze ciągnęła mnie do Maryi i to właśnie ona zaszczepiła we mnie maryjność. Kiedy byłam mała, obraz Matki Bożej wydawał mi się bardzo smutny, ale z czasem odkrywałam jego piękno. Powoli docierało do mnie, że Jasna Góra musi być niezwykłym miejscem, skoro tylu ludzi tam przyjeżdża. Przeżywałam szok, gdy patrzyłam, jak gorliwie ludzie się tam modlą, jak z nadzieją chodzą wokół obrazu na kolanach. To takie moje wczesne wspomnienia z dzieciństwa.
I pewnie zastanawiała się Pani, o co w tym wszystkim chodzi.
Dokładnie tak. A gdy byłam w liceum, to już sama jeździłam na Jasną Górę. To było dla mnie naturalne, że spotkam się tam z „wyższą instancją”.
Czyli to był pewnego rodzaju „nawyk”, ale podszyty jakimś pragnieniem?
Tak – jak się było w Częstochowie, to szło się na pacierz na Jasną Górę. To jeszcze nie do końca było dla mnie zrozumiałe. Pierwszym takim świadomym wyjazdem była dla mnie pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II na Jasną Górę. Nie pamiętam, czy usłyszałam o tym w radiu, czy też w telewizji. Wiem, że po przepustkę poszłam do mojego proboszcza, bo wiadomo, że były sektory.
Miałam 18 lat i do Częstochowy pojechałam sama. Spałam u mojego wujka, bo na miejsce trzeba było dotrzeć wcześniej rano. To był 1978 rok, a komunistyczna nagonka (straszono m.in. że będą takie tłumy i ścisk, że będzie można połamać kości) sprawiła, że nie wszystkie sektory były zapełnione, więc ostatecznie stałam jeszcze bliżej, niż wcześniej zakładałam. Pamiętam też, że papież jechał alejami odkrytym samochodem i można go było dotknąć. To była niesamowita radość. Na kolejnych pielgrzymkach ludzi było oczywiście więcej. Dla nas wszystkich to było wielkie przeżycie, że papież przyjeżdża do Maryi.
„Na pielgrzymce poznałam mojego męża”
A jak to się stało, że zaczęła pani pielgrzymować pieszo na Jasną Górę?
To było już po liceum. Wcześniej to wszystko było jeszcze takie trochę infantylne – na zasadzie pewnej przyjaźni: „Jadę do mateńki, bo dawno nie byłam, bo tak trzeba”. Tak, jakbyśmy odwiedzali ciocię i babcię. Z mojej miejscowości nie było organizowanych pieszych pielgrzymek, ale kiedy miasto obok organizowało, to wyruszaliśmy. Wtedy osobno szły dziewczyny, osobno chłopcy. Poznawaliśmy się na postojach i na jednym z nich spotkałam mojego przyszłego męża. Nie od razu zostaliśmy parą. Z jego strony chyba bardziej zaiskrzyło, bo ja potrzebowałam więcej czasu. [śmiech]
Potem pielgrzymowaliście razem?
Tak, po ślubie wyruszaliśmy na Jasną Górę regularnie, nawet z małym dzieckiem. Lokalne pielgrzymki (w przeciwieństwie do tych większych, np. warszawskiej czy przemyskiej) wyruszają 26 sierpnia – w Uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej. Na pewno byliśmy na pielgrzymce kilkanaście razy, a później przekazaliśmy tę tradycję dzieciom. Najpierw one chodziły same, a potem już ze swoimi dziećmi – rok temu córka wybrała się z wnuczką, która niedawno przyjęła Pierwszą Komunię. Tradycja pielgrzymowania wciąż jest w naszej rodzinie żywa.
„Przyjmowanie pielgrzymów ofiarujemy Maryi”
A przyjmowanie pątników w domu było naturalną decyzją?
Ono wynikło ze zwyczaju w domu moich teściów i sięga czasów, kiedy mój małżonek był jeszcze dzieckiem. Warto tutaj wspomnieć, że dawniej pielgrzymki były naprawdę duże, kilkunastotysięczne. Moi teściowie przyjmowali pielgrzymów na obiad, a to były trudne czasy. Idący do Częstochowy nie mieli ze sobą praktycznie nic do jedzenia. Nie mogli też nic kupić, bo nie było gdzie, a często i za co. Później, kiedy wraz z mężem wybudowaliśmy dom i był jeszcze w stanie surowym, gościliśmy pielgrzymów pod swoim dachem. Do domu teściów droga wiodła pod górkę, co było trudne dla zmęczonych ludzi, stąd taka swoista przeprowadzka.
Gościliśmy 30-40 osób. Gotowałam im wtedy jakąś zalewajkę, żeby mieli coś ciepłego. Z czasem się to zmieniło. Nastały lepsze czasy, prowiant można było kupić bez problemu, a pielgrzymki często miały swoją kuchnię polową. Obecnie przychodzi do nas maksymalnie 10 osób.
Z pielgrzymami zawiązuje się taka szczególna relacja – wręcz rodzinna i na lata. Wymieniamy się kontaktami, znamy ich dzieci, widzimy, jak rosną, bo często pielgrzymują rodzinnie. Oni z kolei cieszą się naszymi wnukami. Wymieniamy się zdjęciami, pamiętamy o sobie w czasie świąt – składamy sobie życzenia i wysyłamy kartki. I tak trwa to od lat. Ofiarujemy to wszystko Maryi i także w tym widzimy jej działanie, bo pielgrzymi również modlą się za nas, a nawet zamawiają Msze święte.
„Maryja zaprasza i… organizuje transport”
Czy można powiedzieć, że przez lata nastąpiło pogłębienie pani więzi z Maryją?
To dzieje się naturalnie. Pogłębienie więzi następuje przez żywą relację, która wynika z potrzeby duchowego rozwoju. W dorosłym życiu jest inna świadomość, więc i bliskość jest inna. Pojawia się świadomość tego, że Maryja prowadzi do Jezusa. Zawsze jedzie się do mateńki, ale potem idzie się na adorację do Niego, żeby zawierzyć się przez ręce Maryi.
Nie mam w tym momencie możliwości codziennej pielgrzymki do Częstochowy (choć mieszkam niedaleko), ale staram się być tam na większe święta maryjne i codziennie odmawiam Apel Jasnogórski dzięki Radiu Jasna Góra. Pomaga mi ono w relacji z Mateńką Częstochowską. Słucham na żywo konferencji, relacji z pielgrzymek i modlę się liturgią godzin oraz różańcem. W ten sposób jestem u Maryi codziennie. Poza tym w Domowym Kościele często organizowane są wyjazdy na Jasną Górę. Czasami ktoś jedzie i mówi: „Mam wolne miejsce w aucie” – to jest jak takie zaproszenie od Matki Bożej.
Wspomniała pani, że relacja z Maryją prowadzi panią do Jezusa. Jak zmieniała się pani relacja z Nim?
Wcześniej moja miłość do Jezusa była czysto ludzka, a teraz mówię Mu, że Go kocham miłością Maryi. Maryja uświadomiła mi, kim jest Jej syn. To ona przekazuje moją małą miłość w swojej wielkiej miłości. To jest dla mnie niesamowity skok duchowy.
Około 20 lat temu deklarowałam w specjalnym akcie ufność Jezusowi. Pamiętam odczytywany podczas rekolekcji tekst, który mówił, że Jezus jest naszym jedynym Panem i zbawicielem. W moim życiu to wszystko stopniowo wzrastało.
“Potrzebowałam przytulenia Jezusa”
O swojej relacji z Maryją mówi pani jako o naturalnym procesie – bez fajerwerków. Ale być może były na tej drodze jakieś szczególne duchowe doświadczenia, które zapadły pani w pamięć.
Przypomina mi się tu śp. o. Stanisław Jarosz, który propagował akcję duchowej adopcji życia poczętego i prowadził m.in. Wspólnotę Modlitwy „Z Maryją ratuj człowieka”. W ramach jej działalności w każdą pierwszą sobotę miesiąca były organizowane spotkania modlitewne z adoracją Najświętszego Sakramentu i błogosławieństwem indywidualnym. Ich miejscem była kaplica dawnego szpitala, gdzie dokonywano aborcji, znajdującego się tuż przy murach Jasnej Góry. Tam też przyjęłam duchową adopcję dziecka poczętego.
Podczas jednego z czuwań o. Jarosz wyjął kustodium z Panem Jezusem w środku, każdy z uczestników podchodził, klękał i się modlił. Potem było błogosławieństwo. Tego dnia potrzebowałam, żeby Pan Jezus mnie przytulił. Może ojciec jakoś to wyczuł, bo jako jedynej podał mi delikatnie Pana Jezusa do potrzymania i powiedział: „Kochaj Go”. To był dla mnie przełom. Ze względu na bliskość Jasnej Góry poczułam, że to Maryja daje mi Jezusa do kochania. Poczułam, że ponad wszystko na pierwszym miejscu jest Jezus. To było dla mnie bardzo wstrząsające i przełomowe – poczułam, że Maryja jest i działa.
By otrzymać wielkie łaski, wystarczy się zawierzyć. Wiem, że łatwo się mówi, bo są też doświadczenia bolesne, ale zawierzenie jest pewną próbą. Ono daje pokój serca, a Maryja zabiera strach, bo matka nie skrzywdzi swojego dziecka.