Było po północy. Ostre, przenikliwe światło lamp zalewało zimne, surowe pomieszczenie gabinetu lekarskiego. W środku pięć kobiet w białych fartuchach rozmawiało o swoich prywatnych sprawach, kładąc na biurku dokumenty i przygotowując narzędzia do pracy. Stałam po środku w samej koszulce, a z oczu płynęły mi łzy. Nie potrafiłam ich zatrzymać. Nagle jedna z kobiet przerwała rozmowę i zadała mi pytanie: jedno, drugie, trzecie. Wszystkie umilkły, patrząc na mnie. Druga kazała mi położyć się na stojącym obok fotelu. Inna założyła mi maskę na twarz, a jej głos powoli się oddalał.
Strach, lęk, rozpacz
Kiedy parę dni wcześniej test ciążowy potwierdził moje przypuszczenia, załamałam się. Nie byłam gotowa na trzecią ciążę. Moje emocje zdominował strach i mocne przekonanie, że sobie nie poradzę. Mąż powtarzał mi, że nie jestem sama, że to nasze dziecko i razem się o Nie zatroszczymy. Jednak przerażała mnie wizja kolejnych nieprzespanych nocy, świeżej porcji pieluch, konieczność odłożenia planów i marzeń na odpowiedniejszy moment.
Tak jak strach przed ciążą pojawił się nagle, tak samo szybko zniknął, ustępując miejsca rozpaczy. W ciągu niecałej doby moje nastawienie do nowego członka rodziny zmieniło się diametralnie. Gdy w niedzielę rano zaczęło się plamienie, pojechałam do szpitala, by poznać jego przyczynę. Okazało się, że moja „fasolka” żyje, ale łożysko się odkleja. Otrzymałam zalecenie oszczędnego trybu życia (o ile to w ogóle możliwe przy dwójce małych dzieci) i arsenał lekarstw.
Wówczas poczułam, jak bardzo zależy mi na tym Maleństwie, które dopiero rozpoczyna przygodę swojego życia, jak bardzo boję się o Jego los i że jestem gotowa na każde poświęcenie, aby tylko Ono się urodziło. W tym momencie pokochałam Je z całego serca, odkładając na bok cały egoizm.
„Tam nic nie ma”
Późnym wieczorem dostałam bardzo silnych skurczy i mocnego krwawienia. Kiedy przyjechało wezwane chwilę wcześniej pogotowie, nic mnie już nie bolało. W szpitalu, podczas USG, dowiedziałam się od dyżurującej pani doktor, że przecież „tam nic nie ma”. Po czym zostałam zaprowadzona do pustej, pięcioosobowej sali szpitalnej oddziału ginekologicznego.
Żal, strach, rozpacz, poczucie winy, bezgraniczna pustka i samotność, których doświadczyłam, przytłoczyły mnie. Tak bardzo potrzebowałam przytulić się i wypłakać. Nie było do kogo. Jedynie w telefonie usłyszałam głos mojego najdroższego męża, który pozostał w domu z dziećmi.
Po dłuższej chwili przyszła położna by zabrać mnie na zabieg. Było po północy. Ostre, przenikliwe światło lamp zalewało zimne, surowe pomieszczenie gabinetu lekarskiego.
Kiedy otworzyłam oczy, wieziono mnie z powrotem do sali, w której przepłakałam całą noc. Rano, przed szpitalnym śniadaniem, odwiedził mnie ksiądz, abym mogła przyjąć Komunię Świętą. Był to pierwszy moment pocieszenia i świadomości, że nie jestem sama. Potem przyjechał po mnie mąż i razem wróciliśmy do domu, do naszych dzieci.
Narodziny Świętego
Utrata dziecka była naszym pierwszym tak trudnym doświadczeniem. Razem przeżywaliśmy żałobę, choć każde na swój sposób. Na początku nie były potrzebne żadne słowa. Wystarczyła sama obecność, możliwość wtulenia się w ukochanego człowieka. Później stopniowo dojrzeliśmy do tego, by porozmawiać o tym trudnym dla nas wydarzeniu. I te dialogi jeszcze bardziej nas do siebie zbliżyły. Uświadomiliśmy sobie, tak bardzo namacalnie, że w małżeństwie jest czas i miejsce zarówno na powagę, złość, smutek, jak i na radość i szaleństwo.
Chociaż minęło 8 lat, to tamta doba wciąż głęboko siedzi w mojej pamięci. Ale teraz inaczej patrzę na to doświadczenie. I choć nie mam pojęcia czy mamy drugą córeczkę czy czwartego syna, to wiem z całą pewnością, że mamy Świętego, który wstawia się za nami. I zamiast rozpamiętywać dzień poronienia, świętujemy dzień narodzin naszego Osobistego Świętego. Świętego, którego pierwszym cudem było otwarcie mojego serca na kolejnego Malucha w rodzinie.