Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Aktywna rodzina, zaangażowana społecznie czy religijnie, to z pewnością bywa skarb, ale i zagrożenie dla relacji. W naszym przypadku wymagało to kilku trudnych doświadczeń.
Znalazłam swoje miejsce
Nareszcie doszłam do takiego etapu w życiu, że moja praca to moja pasja. Wcześniej bywało różnie. Swoją drogą – kiedy myślę, jakie studia skończyłam, gdzie wcześniej pracowałam i jak bardzo się tam męczyłam, to zastanawia mnie, jak można podejmować życiowe wybory, gdy ma się osiemnaście lat. Ja niedługo będę miała czterdzieści pięć i dopiero teraz znalazłam swoje miejsce w życiu.
Zastanawiające jest też dla mnie, że dotąd zawodowe drogi – moja i mojego męża – nie zazębiały się. Teraz, gdy gramy do jednej bramki, jest nam łatwiej prowadzić nasze dość aktywne życie zawodowe i społeczne. Chyba oboje mieliśmy to we krwi od zawsze, ale dopiero teraz nasze drogi się zeszły i idziemy już razem.
Jest to bardzo trudne, gdy współmałżonek na przykład angażuje się w życie społeczne, parafialne, szkolne, przedszkolne, a ty tego „nie czujesz”. Jedno drugiemu może wtedy zarzucać zbytnie angażowanie się w sprawy pozadomowe, zamiast w życie rodziny.
Ministerstwo online
I u nas bywało tak czasami, że jakieś wydarzenie było kuszące do tego stopnia, że decydowaliśmy się na udział w nim nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Nie umieliśmy wybrać między rodziną, czasem wolnym, a chęcią udziału w czymś, co nas pociągało. Dobrze to obrazuje poniższa historia. Teraz się z tego śmiejemy, ale kiedy to wszystko się działo, byłam zła na męża.
Odkąd mój mąż zaczął bardziej angażować się w sprawy społeczne, zaczęto go zapraszać do różnych rad, grup doradczych i na różne ważne wydarzenia. Takim było spotkanie ministrów rodziny grupy V4. Mój mąż miał tam zabrać głos jako doradca. Kilka razy pytał, czy ma być na tym spotkaniu online i za każdym razem dostawał twierdzącą odpowiedź. Spotkanie pokrywało się bowiem z naszym corocznym wyjazdem na narty. W założeniu dużo czasu wspólnie z dziećmi na świeżym powietrzu, popołudniami gry, leniuchowanie itp.
Mało nie spadł z krzesła
Ministrowie zbierali się mniej więcej w połowie naszego wyjazdu. Mąż zabrał ze sobą wyłącznie górną część garnituru. Plan był taki, że ja i dzieci jesteśmy na nartach, a on spędza te dwie godziny przed komputerem. Plan idealny. Dwa dni przed spotkaniem zadzwoniła pani – koordynator całego przedsięwzięcia, żeby dograć szczegóły.
– Zatem podsumowując, panie Michale, widzimy się pojutrze o 10:00 w ministerstwie” – usłyszał i zbaraniał.
– Ale miało być online!
– Tak. Online, ale pan i pani minister będziecie razem w naszym studio w ministerstwie.
Mąż myślał, że spadnie z krzesła. Zupełnie nie był na to przygotowany. Nie miał garnituru, butów, eleganckiego płaszcza. Wracanie do domu, by to wszystko przywieźć nie wchodziło w grę. Potrzebny był też czas, a tego mój mąż nie miał. Na dodatek zaczęły się śnieżyce i to nie tylko w górach, ale i w Warszawie.
Szczęśliwym trafem byliśmy na nartach zaledwie kilkanaście kilometrów od naszych znajomych. I wierzcie lub nie – jeszcze szczęśliwszym trafem ten kolega jest wzrostu mojego męża i nosi ten sam rozmiar butów. Jeden telefon i mąż był zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował. Dodatkowo zostawił auto u znajomych, bo bezpieczniej było wtedy jechać pociągiem. Ja z dziećmi utknęłam w samym środku narciarskiego armagedonu. Wrócił szczęśliwie i wszystko się udało, ale wściekła byłam nieziemsko.
Dziś zanim zgodzimy się wziąć w czymś udział, zastanawiamy się wspólnie i przede wszystkim pytamy organizatorów o wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły. Jako zadanie na ten rok postanowiliśmy sobie, jeśli sytuacja rodzinna tego wymaga – by odmawiać tym, którzy roztaczają przed nami wizje sławy i rozgłosu.
„Ta sprawa może poczekać”
Czasem znajomi pytają mnie, jak wygląda nasze życie rodzinne przy tylu aktywnościach na polu zawodowym i społecznym. Odpowiadam, że jest ciężko, ale dajemy radę. Romantyczne randki tylko we dwoje muszą być skrupulatnie zaplanowane – nie ma u nas spontanicznych wyjazdów. Gdy jesteśmy w domu, staramy się w nim być na sto procent. Ja staram się nie pracować po powrocie dzieci. Mąż potrafi już spojrzeć na wyświetlacz dzwoniącego telefonu i powiedzieć: ta sprawa może poczekać do jutra.
Zdarza się też, że bierzemy jakieś dziecko ze sobą na konferencję. Szczególnie, gdy widzimy, że mu to dobrze zrobi. Dzielimy się wtedy obecnością na panelach – jedno słucha, drugie zwiedza miasto z dzieckiem. Później jest zmiana. Nauczyliśmy się „kraść” czas tylko dla siebie i dzieci. Wiemy jednak, że są takie sytuacje, w których bezwzględnie musimy być razem. To trudności, takie jak pobyt w szpitalu któregoś z dzieci, choroba jednego z nas. Wtedy nie ma nas dla nikogo innego.
Szczęśliwie takich prób nie było w naszym życiu zbyt wiele. Być może Pan Bóg nie musi nami w taki sposób potrząsać, żeby pokazać nam, co i kto jest w życiu najważniejszy. Mam wrażenie, że znaleźliśmy jakiś złoty środek.