Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Problem jest ogólnie znany. Wałkujemy go nieraz w rodzinnym czy towarzyskim gronie, a co rodzic, to inna opinia. Na jak wiele można pozwolić dziecku w imię tolerancji? I co w sytuacji, gdy zachowanie tego dziecka w przestrzeni społecznej narusza dobre zasady albo, co gorsza, bezpośrednio uderza we mnie lub w bliskich? Jeśli na przykład bezstresowo wychowywany kilkulatek bije bez przyczyny inne dziecko.
Nikt nie jest samotną wyspą…
Jest taka stara anegdota – część czytelników pewnie ją pamięta – o nieznośnym dziecku w autobusie. Chłopczyk kopie innych, krzyczy, pluje wokół. Na każdą uwagę matka odpowiada: „Ja go wychowuję bezstresowo!”. W pewnej chwili podchodzi do niej student, wyjmuje z ust gumę do żucia i przykleja na czole. Na zdecydowany protest odpowiada: „Ja byłem wychowywany bezstresowo…”.
Anegdota przestaje być śmieszna, gdy zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak wielu rodziców poprzestaje na takim quasi-wychowaniu. Przyzwolenie na każdą formę buntu, agresji, łamania granic jest w zasadzie formą kapitulanctwa, a także zwyczajnego lenistwa. Sam byłem kiedyś świadkiem słów wypowiedzianych ze świętym oburzeniem: „Czy pani sobie wyobraża? Oni w tej szkole chcą, żebyśmy to my sami wychowywali nasze dzieci!”. To, co napiszę, zabrzmi pewnie dziadersko, ale trudno: tak, w jakiejś mierze taki liberalizm jest pokłosiem współczesnej kultury, która pogubiła się w sferze wartości, która uznaje, że zgoda na każde zachowanie jest postępowaniem w duchu wolności.
Zawracanie kijem Wisły
Co robić w podobnych sytuacjach? Boże święty! Gdybym ja miał gotową receptę, to już pewnie byłbym ministrem od wszystkich mądrości życiowych… To jest jasne, że prostego rozwiązania nie ma i nie będzie. Na co dzień spotykamy się z zalewem podobnych sytuacji. „Życie je samo nauczy”, „Muszą walczyć o swoje”, „To nie te czasy, żeby dzieci słuchały starszych” – te i podobne opinie są powszechne. Ze swojej pozycji obserwuję zalew czegoś, co można nazwać powszechnym antykulturalizmem. „Nikt mi nie będzie dyktował, jak mam żyć” – to dewiza naszych czasów.
Co więc konkretnie ja robię? Tam, gdzie nie widzę innego wyjścia – izoluję się. Jeśli zachowanie dotyka moich dzieci (np. jakaś forma agresji ze strony innych) stawiam barierę. Tłumaczę swoim dzieciom, dlaczego tak nie wolno. W sytuacjach krytycznych – zwracam uwagę, choć wiem, że to czysta donkiszoteria. Ale jeśli nawet rodzicowi nie przemówię do rozumu, to może dziecko zostanie z ważną informacją na przyszłość. Niemniej wszelkie rozwiązania typu „tu i teraz” nie zastąpią działań długofalowych. Mamy szkołę, Kościół, media – i to chyba nawet w odwrotnej kolejności, jeśli chodzi o siłę nacisku… Mamy obowiązek reagować.
Przeciwko obojętności
Na koniec taki typowy obrazek z placu zabaw. Przywołuję z pamięci sprzed wielu lat. Moje dziecko wspina się na drabinkę. Podbiega dwa lata starszy chłopiec i spycha go bezceremonialnie w dół. Mój malec spada z płaczem. Ojciec tej drugiej „pociechy” stoi z nosem w telefonie komórkowym, w ogóle nie reagując. Zwracam uwagę, dość ostro, żeby jednak pilnował swojego dziecka, bo robi krzywdę innym. Dostaję ciętą ripostę: „Przecież nie będę go cały czas pilnował. Nie mam oczu dookoła głowy”. No nie ma, nie ma. Pewnie gdyby miał, zafundowałby sobie więcej komórek… A przecież być ojcem oznacza: być odpowiedzialnym.
Zmierzam do prostej konkluzji: tam, gdzie dajemy przyzwolenie na wszystko w imię zasady „nikt mi nie będzie dyktował…”, tam bardzo szybko dochodzi do głosu prawo silniejszego, które jest zaprzeczeniem wolności. Społeczeństwo bez zasad staje się społeczeństwem dzikim, a więc w rzeczywistości zaprzeczeniem istoty społeczeństwa.