Przejdź do treści

Święty Józef znalazł nam dom. “Zaraz… przecież my znamy to miejsce!”

← Wróć do artykułów

Dzięki podobnej historii jak ta opublikowana w Siewcy jakiś czas temu (Napisała list do św. Józefa, bo jej rodzina potrzebowała domu. I się zaczęło…) również i my doczekaliśmy się wymarzonego domu. Mało tego! Wierzę, że dla naszej rodziny święty Józef to patron od rzeczy niemożliwych.

Mieszkaliśmy w “szuflandii”

A zaczęło się dość niewinnie, choć bardzo konkretnie. Czekając na narodziny czwartego dziecka miałam bardzo dużo czasu na czytanie. W jednym z numerów Gościa Niedzielnego przeczytałam świadectwo pewnej rodziny, w którym opisywali swoją historię, jak to św. Józef „załatwił” im dom. A my potrzebowaliśmy go bardzo. 

Czwarte dziecko miało się urodzić za kilka miesięcy, a my mieszkaliśmy w bloku bez windy w 48-metrowym mieszkaniu, pieszczotliwie przez nas nazywanym „szuflandią” (kto oglądał „Kingsajz” ten wie, z czym to się je). Jedyny plus takiej ciasnoty to ten, że nie musisz wstawać z krzesła, by wyjąć coś z szafki – wszystko masz na wyciągnięcie ręki. Ale to jedyny plus.

Nasza sypialnia pełniła rolę trzech pomieszczeń – spaliśmy na antresoli, bo pod spodem stało biurko męża do pracy (więc był to też szumnie nazywany gabinet) i łóżeczko dla najmłodszego. Od góry do dołu piętrzyły się regały z książkami. To cud, że wstając w nocy do dziecka nikt z nas nie spadł z drabiny.

Żmudne poszukiwania

Po przeczytaniu artykułu od razu postanowiłam, że jeszcze tego samego dnia musimy jako rodzina napisać list do św. Józefa. Mąż stwierdził, że to taki święty, który lubi konkrety. Zawarliśmy więc w nim wszystko, co chcielibyśmy, żeby w naszym domu (i jego lokalizacji) było. 

Następnego dnia zanieśliśmy ten list do kościoła i włożyliśmy za figurę świętego Józefa. Oczywiście nie zapomnieliśmy się jeszcze pomodlić o powodzenie całej akcji. Modliliśmy się od tego czasu codziennie wspólnie całą rodziną o dom.

Przez następne dni i tygodnie wsłuchiwaliśmy się w drodze do szkoły i przedszkola, czy św. Józef wskazuje nam jakiś konkretny budynek. Jednym z konkretów w naszym liście była lokalizacja w okolicy szkół i przedszkola naszych dzieci. A domów w tej okolicy było na sprzedaż kilka. 

Raz nawet mąż zatrzymał się przy jednej z takich nieruchomości, bo coś podpowiadało mu, że to jest nasze miejsce. Zadzwonił pod numer wskazany na plakacie ogłoszeniowym i od razu głos zniknął. Cena była zaporowa.

Ja w tym czasie leżałam w domu w ciąży i przeglądałam wszystkie możliwe portale ogłoszeniowe. Umawialiśmy się kolejno w różne miejsca, obejrzeliśmy chyba z piętnaście domów. Mój mąż zaczął już wątpić, czy kiedykolwiek coś znajdziemy.

Przełomowa “wycieczka”

Dodatkowa obietnica, jaką złożyliśmy św. Józefowi była taka, że nasz syn, który miał się urodzić niebawem, otrzyma w dowód wdzięczności imię Józef. Mąż już nawet zastanawiał się, czy można w urzędzie nadać imię dziecku przed narodzeniem, żeby św. Józef miał pewność, że tak się stanie. Dla zainteresowanych – nie można.

Jedna z „wycieczek” do domu z ogłoszenia zaważyła o wszystkim. Znalazłam dom, który postanowiliśmy obejrzeć bez pośrednika, bo czułam się coraz gorzej, a pośredniczce nie pasował termin na spotkanie z nami. Tego dnia mój mąż miał też egzaminować studentów. Ubrał się więc z tej okazji elegancko, bo od razu stamtąd chciał jechać na uczelnię. Pojechaliśmy.  

Wiadomo… Konkretnego adresu w ogłoszeniu nie ma, więc postanowiliśmy przejechać całą wieś i szukać tego właściwego domu. Jak się nietrudno domyślić, zabłądziliśmy. 

Wjechaliśmy w ślepą uliczkę, na końcu której było szczere pole. Utknęliśmy w błocie. Ja, rzecz jasna, nie mogłam pomóc mężowi wypchnąć samochodu. Usiadłam za kierownicą i wciskałam gaz. Błoto rozbryzgiwało się na wszystkie strony. Mąż i jego elegancki garnitur wyglądali jak z plakatu o bezdomnych. Nie muszę chyba dodawać, że nie był moment żarliwej modlitwy… 

Podkładaliśmy pod koła, co się dało. Głównie kamienie z pola. Nic to nie dawało, a czas uciekał. Studenci już pewnie zbierali się pod salą. Nagle mój mąż przytargał spod jakiegoś domu deskę. Dom był jeszcze w budowie, choć miał już okna, drzwi etc. “Spaliłam gumę” na tej desce ale wyjechaliśmy. Deska z czarnymi śladami naszej „Formuły 1” trafiła z powrotem na swoje miejsce.

To, czego nasłuchałam się po drodze do domu (bo mąż musiał się przecież przebrać!), przechodzi ludzkie pojęcie. Frustracja, jaka przemawiała przez mojego męża, i żal sprawiły, że wykrzyczał w końcu: „Dobrze św. Józefie! Mam dość! Niech ten nasz Józef się urodzi, żebyś miał pewność! Znajdź nam ten dom po jego narodzinach, ale znajdź!”. Bałam się włączać komputer przez następny tydzień z obawy przed mężem…

“Kupujemy ten dom!”

Pewnej niedzieli znajomi zaprosili nas na obiad. Właśnie kupili dom i chcieli nam go pokazać! Jak ja im zazdrościłam! Ale nie tak złośliwie, tylko tak z życzliwością, że takie mają szczęście, że ich prośbę św. Józef już spełnił. Opowiedzieli, że sytuacja w bloku była już tak tragiczna, że wieczorem na modlitwie poprosili o zdecydowany znak. Następnego dnia rano pierwsze ogłoszenie, jakie im się wyświetliło było tym, dzięki któremu kupili swój dom.

Pomyślałam, że to jest mój plan. Mąż nadal sfrustrowany, więc pomodliłam się tego wieczoru sama. Następnego dnia „odpaliłam” portal z ogłoszeniami i pojawiło się nowe, godzinę wcześniej. Idealne dla nas. Lokalizacja, metraż, nawet układ pokoi. Wszystko tak, jak sobie wymarzyliśmy. 

Użyłam wszystkich swoich tajemnych sposobów, by nakłonić męża, żeby zadzwonił do pośrednika i umówił się na obejrzenie domu. Ja nie byłam w stanie. Umówił się na ten sam dzień zaraz po pracy. Wrócił z uśmiechem od ucha do ucha, ze słowami: „Kupujemy ten dom!”. Umówiliśmy notariusza, uzgodniliśmy termin.

Ja znałam ten dom tylko ze zdjęć. Mąż namówił mnie, byśmy pojechali go zobaczyć jeszcze przed porodem i kupnem. Choć nie czułam się na siłach, to jednak uległam. Pojechaliśmy. Kiedy zbliżaliśmy się do naszego (jeszcze wtedy nie, ale już go tak nazywaliśmy) domu, ja co chwilę wykrzykiwałam: „Byliśmy już tutaj kiedyś!”. Na co mój mąż reagował: „Nie! Nigdy nie oglądaliśmy domu w tej wsi!”.

A jednak! To była ta deska i to był ten dom!

Podjechaliśmy pod wskazany adres i wtedy wszystko stało się jasne! To na końcu tej ulicy zakopaliśmy się w błocie. To z domu obok wyszła pani, by na nas nakrzyczeć, że jej trawnik zniszczyliśmy przy zawracaniu, a spod TEGO właśnie domu wzięliśmy deskę, by wyjechać z pola! I ta deska tam leżała – z czarnymi śladami naszych opon! Już nie mieliśmy wątpliwości, że to św. Józef nas tu wtedy zaprowadził. Ciekawy sposób, nieprawdaż?

Podczas podpisywania umowy u notariusza wcześniejsza właścicielka domu obiecała, że uprzątnie wszystkie pozostałości po budowie. Poprosiliśmy, by zostawiła nam deskę na pamiątkę. Mamy ją do dziś. A św. Józef ma swój wizerunek w postaci figury w maleńkiej kapliczce zrobionej specjalnie dla niego na frontowej ścianie naszego domu. 

Nie wiesz nigdy, w jaki sposób, ale możesz mieć pewność, że św. Józef spełnia prośby o dom w dwustu procentach! I wybierze dla ciebie miejsce, w którym twoja obecność jest potrzebna. Przekonaliśmy się o tym krótko po wprowadzeniu się. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także