Przejdź do treści

Moje małżeństwo jak komedia romantyczna? O nie! To zdecydowanie kino drogi

← Wróć do artykułów

Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów

Po 12 latach małżeństwa jestem przekonana, że trwały związek niewiele ma wspólnego z utrwalonym w popkulturze schematem znanym z komedii romantycznych. Za to jeden do jednego przypomina mi kino drogi – zdecydowanie bardziej atrakcyjne i związane z procesem, zmianą – czyli tym, co w relacji dwojga ludzi nieuniknione, piękne i zgodne z pomysłem Pana Boga.

„I żyli długo i szczęśliwie”?

Komedie romantyczne niezmiennie cieszą się ogromną popularnością. Lubimy śledzić losy bohaterów, którzy w imię prawdziwej miłości są gotowi na najwyższe poświęcenia. Żeby zdobyć ukochaną czy ukochanego zrobią wszystko, wejdą na najwyższe szczyty, wygrają wyścig czy… zniszczą dotychczasowy związek. Takie filmy to najczęściej zbieg zabawnych pomyłek, wzruszających momentów, który kończy się upragnionym happy endem. My oczywiście im kibicujemy, bo w głębi naszych serc (tych kobiecych) jest ogromne pragnienie takiej właśnie romantycznej miłości, która jest gotowa na najwyższe poświęcenie.

Problem tego typu filmów polega na tym, że niespecjalnie pokazują, co dalej. Jest faza zainteresowania, zakochania, zdobywania i tyle. Z życia wiemy, że to dopiero początek… ale o tym, co dzieje się po magicznym happy endzie, można co najwyżej nakręcić dramat obyczajowy. W naszej głowie zostaje natomiast obraz tego, że inni to żyją „długo i szczęśliwie”. A u nas po latach tak jakoś szaro, zwyczajnie i bez fajerwerków. Filmów, które pokazują szczęśliwe, kochające się małżeństwa i wierność jako wartość, jest jak na lekarstwo. Bardziej atrakcyjne są scenariusze, gdzie mąż czy żona są niejako przeszkodą do przeżycia tej prawdziwej, wielkiej miłości.

Kino drogi

Dlatego ja wolę kino drogi i klimat amerykańskiej Route 66. Bohaterowie takich filmów mają jakiś cel, ale tym, co ich zmienia i kształtuje, jest droga. Myślę, że po 12 latach małżeństwa ta filmowa metafora jest mi o wiele bliższa, niż hollywoodzki happy end. W dniu ślubu weszliśmy wspólnie na tę drogę, żeby wspierać się w dojściu do celu, jakim jest niebo. To nie jest zbyt popularne, ale każda droga wiąże się z konkretnym trudem. Zdarzają się drobne kolizje, poważniejsze wypadki, zagubienia, zmęczenie… Z czasem zmienialiśmy auta na większe, bo dosiadły się do nas dzieci. A kto jechał z dziećmi w daleką podróż, wie, że czasami można czuć się jak w cyrku na kółkach. 

I posługując się dalej tą metaforą, tak jak w podróży ważne są postoje, tak w małżeństwie bardzo istotny jest czas zatrzymania się. Wtedy mamy chwilę dla siebie – taką zwykłą, w ciągu dnia, choćby na kawę. Ważne są też te dłuższe postoje – zaplanowane, kiedy prosimy o pomoc i mamy dla siebie cały dzień czy weekend. Dla mnie jest to taki czas naprowadzenia na właściwe tory, kiedy patrzymy wstecz. Jak przebiegała nasza droga? Czy możemy coś poprawić? Czy mimo jednego celu, na pewno jedziemy razem? Bo może mój mąż woli autostradę, a ja lubię zwiedzać okoliczne miasteczka i w naszej podróży raczej się mijamy. Patrzymy też do przodu, marzymy, ustalamy wspólny front. Takie wzajemne zauważenie się jest bardzo ważne.

Kryzys wznosi na nowy poziom

Jeśli droga jest miejscem wzrostu czy zmiany, trzeba być gotowym na kryzysy. Bo one przyjdą na pewno – mniejsze, większe, bardziej czy mniej poważne. Kryzys nie jest porażką. Może być za to szansą rozwoju, przeniesienia relacji na wyższy poziom. Dla mnie te trudniejsze momenty w relacji są czasem na zadanie sobie pytania, czy godzę się na to, że jesteśmy w drodze. Że ja nie jestem doskonała i mój mąż nie jest ideałem. Jesteśmy tu dla siebie, żeby pomagać sobie we wzrastaniu. To jest trudne. Świat pokazuje nam, że łatwiej jest w nieskończoność zaczynać od nowa, a niedoskonałego współmałżonka „zamienić na lepszy model”. 

Bycie w drodze jest wymagające. Ale dzisiaj, kiedy patrzę na nasze zdjęcie ślubne, myślę, że pokonaliśmy od tamtego czasu razem niejeden kryzys i właśnie te trudne momenty sprawiły, że dzisiaj jesteśmy w tym miejscu, pamiętając, że przed nami ciągle jeszcze wiele pracy.

„Ja Jestem drogą”

Lubię to określenie Pana Jezusa, który o Sobie mówi, że jest drogą (J 14,6). Bardzo poruszył mnie na modlitwie moment, kiedy zdałam sobie sprawę, co to określenie oznacza. Pan Jezus nie kibicuje nam w drodze do Ojca, nie wskazuje nam nawet kierunku i nie towarzyszy. Jego postawa to coś zdecydowanie większego. On JEST drogą. Tak bardzo nie chce, żebyśmy byli sami, tak bardzo Mu zależy, żebyśmy dotarli do Ojca, że stał się dla nas drogą. Mamy przejść przez Niego i to jest jedyna droga. W naszym życiu małżeńskim to daje mi wiele nadziei. Idziemy dobrą Drogą, razem. Kiedy trzeba, niesiemy się nawzajem, innym razem motywujemy czy upominamy. Słyszałam kiedyś, że gdyby Pan Jezus mówił te słowa dzisiejszym językiem, być może użyłby sformułowania „Jestem procesem”. 

Bóg nie potrzebuje nas jako gotowych produktów. On wychowuje nas w drodze. Tak jak Izraelitów przez czterdzieści lat na pustyni. Wizja trudu drogi nie jest przygniatająca, kiedy mamy świadomość, że nie jesteśmy sami. 

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także