Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Długo zastanawiałam się, czy napisać ten tekst i jak go napisać. Doszłam do wniosku, że zrobię to najprościej i najprawdziwiej, jak się da. I nie po to, by zniechęcić do macierzyństwa lub wylać żale. Zależy mi na zaprezentowaniu drugiej – tej matowej – strony medalu, jakim jest stan błogosławiony, oraz upewnieniu wielu mam, że nie są same.
Ciąża a związek – wyzwanie dalekie od sielskości
Na wstępie, aby nie pozostawiać miejsca na niedomówienia i domysły, pragnę zaznaczyć jedno. Poczęcie i narodziny dziecka są największym cudem, w jakim miałam szansę uczestniczyć. Nic nie może się równać ze świadomością, że noszę w sobie maleńką istotkę, która od początku ma zapisane wszelkie informacje dotyczące swojego wyglądu, charakteru, predyspozycji zdrowotnych i talentów. Ten człowiek jest tak blisko, czuję jego ruchy, czkawkę, a jednocześnie te wszystkie dane pozostają dla mnie tajemnicą.
I chociaż, dzięki nauce i technice, już na etapie prenatalnym mogę uzyskać informacje o jego stanie zdrowia, to do momentu narodzin nadal wiele danych pozostaje nieodkrytych. Jednak zanim przywitam kruszynę po naszej stronie brzucha, czeka mnie, a właściwiej byłoby napisać, całą rodzinę wiele miesięcy solidnego wyzwania.
Niestety nie należę do kobiet, które są psychicznie i fizycznie predestynowane do wielodzietnego macierzyństwa. Odnoszę wrażenie, że mój organizm przy każdej ciąży przeżywa szok, w związku z którym potrzebuje kilku miesięcy, by się z niego otrząsnąć, a potem jako tako funkcjonować. Co to oznacza w praktyce?
Ciąża – to nie dla mnie…
Pierwszych pięć miesięcy upływa mi na całodziennych mdłościach zwieńczonych spektakularnym przejrzeniem menu wszystkich otrzymanych posiłków. A skoro są mdłości, to jest i próba ich przetrwania. W moim przypadku nie ma lepszego lekarstwa, niż sen. Problem tylko w tym, że kiedy śpię, nie mogę wykonywać swoich obowiązków. Przy kiepskim samopoczuciu trudno mi wykrzesać siłę na wspólną naukę z dziećmi, gotowanie czy sprzątanie. Tak samo ciężko jest znaleźć ochotę na zabawę z nimi czy spacer. Nie wspominając już o niezbędnej cierpliwości do wysłuchania, zrozumienia czy okazania potrzebnego wsparcia, szczególnie gdy na pokładzie rodziny jest kilkoro dzieci na różnym etapie rozwoju, więc i konfliktów niemało.
Nieodłącznym elementem ciąży jest przybieranie na wadze, które choć całkowicie naturalne i zrozumiałe nie wywołuje jakoś mojego entuzjazmu. Nie chodzi jedynie o kwestię wyglądu, bo na pracę nad figurą będzie czas później, ale o kwestię obciążenia kręgosłupa. Ten również, podobnie jak żołądek, postanawia zaprotestować. Wówczas pojawia się ból, problem z siedzeniem, staniem i leżeniem. Łóżko przestaje być najlepszym przyjacielem, a staje się wrogiem, który utrudnia znalezienie wygodnej pozycji na odpoczynek.
Małżeństwo w czasie ciąży – ze skrajności w skrajność
A teraz clou – jak w tym wszystkim wygląda relacja z mężem? Kiepsko. Bo jak ma działać coś, o co przestało się dbać? Pięć miesięcy mijania się – kiedy on wraca z pracy, ja kładę się do łóżka, żeby przetrwać do następnego poranka i jako tako ogarnąć dzieci podczas jego pracy. Dwadzieścia tygodni bez wspólnych rozmów, wypadów, romantycznych wieczorów. A w zamian? Mój nieprzewidywalny nastrój, upust uzbieranych skarg i zażaleń, których sposób przekazywania daleki jest od wyrozumiałości i dyplomacji oraz moje oczekiwanie na jeszcze większe zaangażowanie ze strony męża.
Czy ten stan mija? W pewnym sensie tak. Mdłości tracą na intensywności, choć nie wygasają całkowicie. Wtedy co prawda przybywa siły i ochoty na działanie, ale pojawia się syndrom „wicia gniazda”, czyli bardzo silna potrzeba przygotowania przestrzeni na pojawienie się nowego członka rodziny. A to oznacza, że choćbym padała na nos i chodziła na rzęsach, to zrealizuję plan, który sobie założyłam, oczywiście bez konsultacji z mężem czy rodziną. A nic tak nie „uszczęśliwia” mężczyzny, jak postawienie go przed sytuacją, na której kształt nie miał żadnego wpływu. Czyli kolejne pole do konfliktu gotowe.
Ciężkie chwile w małżeństwie
I tak w miejsce ledwo zwlekającej się z łóżka, osłabionej brakiem apetytu i ciągłymi mdłościami matki, pojawia się istna awanturnica, która nie znosi sprzeciwu, z którą trudno dojść do porozumienia i dla świętego spokoju lepiej zejść jej z drogi. Czy jest mi z tym dobrze? Absolutnie nie. Czy mam na to wpływ? Jakiś niewielki tak.
Zatem kiedy już jestem w ciąży, a w kilku zdążyłam być, z niecierpliwością odliczam czas do rozwiązania. I choć miło jest słyszeć od postronnych osób, że ciąża mi służy, to obydwoje z mężem wiemy, że jest to czas ciężkiej próby dla naszego małżeństwa i naszych ról w rodzinie. Co nam pozostaje? Coś ostatecznie najważniejszego – zawierzyć nasze małżeństwo i rodzinę Bogu, prosząc Go o wszystkie potrzebne łaski, bo bez nich, o własnych siłach, nie damy rady.