Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Jako młodzi rodzice, stajemy co tydzień przed wyzwaniem pt. “małe dzieci na mszy”. Jak mamy się odnaleźć na Eucharystii, gdy naszą uwagę ciągle rozpraszają maluchy? Otóż, odnaleźliśmy się – i to dosłownie, bo w konkretnym i chyba dość nieoczywistym miejscu w świątyni. Stało się ono naszą stałą miejscówką i dało wytchnienie.
Całe życie w jakiejś ławce
Osobiście nie przepadałam za ostatnimi ławkami w szkole. Może to dlatego, że noszę okulary i naprawdę ciężko wytężałam wzrok, by dobrze przeczytać to, co na tablicy. Z kolei w pierwszej ławce nie było źle, ale jakoś mało bezpiecznie i na widoku – a nuż nauczyciel poprosiłby o napisanie przykładu czy wytarcie tablicy.
Moim azylem był środek – środkowe ławki, ale umieszczone koniecznie przy ścianie lub oknie. Te boczne filary dawały mi oparcie – i dosłownie i w przenośni. Tam, taka na wpół skryta, mogłam skupić się na temacie lekcji, mieć na oku innych uczniów i nieśmiało podnieść rękę, gdy już nabrałam pewności co do prawidłowej odpowiedzi. Z kolei Emil w podstawówce zajmował zawsze pierwszą ławkę, bo miał ulubioną panią wychowawczynię, natomiast w dalszej edukacji zdecydowanie okupował tyły, również po bokach klasy. Stamtąd wszystko widział, kontrolował sytuację i miał poczucie bezpieczeństwa.
Dziś też zajmujemy miejsca w ławkach, ale już w innym miejscu. Kiedy co niedziela wchodzimy do kościoła – niezależnie, czy jesteśmy pierwsi, czy ostatni – miejsca wolne znajdujemy z przodu. Tyły są dość szybko rozchwytywane i zaludnione. Ciekawe to – w końcu ksiądz nie odpytuje z poprzedniej lekcji, a na mszę idziemy raczej z własnej woli, niż przymusu.
Pozwólmy przychodzić – nie wychodzić
Mając dzieci, nie jesteśmy w stanie przeżyć mszy w idealnych postawach, z idealnie wykonanymi gestami i pełnym skupieniem na Słowie Bożym – to zrozumieliśmy. Wygląda to mniej więcej jak gimnastyka – jedno oko na ołtarz, drugie na uciekającego malucha. Ledwo kolano zetknie się z posadzką, już tracisz równowagę, bo chwytasz za kaptur upadające dziecko.
W Ewangelii św. Marka czytamy:
Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im, do takich bowiem należy królestwo Boże.
(Mk 10,14)
No właśnie – pozwólmy przychodzić, a nie wychodzić.
Dzieci na mszy – strategiczne tyły
Po narodzinach pierwszej córki nasze wspólne wyjście do kościoła odbyło się w Środę Popielcową. Stresom przed tą mszą nie było końca. A co, jak zrobi kupę? A co jeśli będzie za zimno? No i najczarniejsza myśl… Co, jak zacznie płakać? Ludzie na pewno nie pogardzą wymianą spojrzeń. Poszliśmy i stanęliśmy na samym końcu. Msza odstana jak na szpilkach, żeby dziecko cały czas smacznie spało. Tyle z niej pamiętam – swoje obawy i tłok.
Córka rosła, a my wypracowywaliśmy pewne nawyki, jak karmienie przed mszą czy pampersy na zapas, które pozwoliły nam emigrować zaledwie do trzeciej ławki od końca. Zawsze w okolicy siadał z rodzicami rówieśnik Idy, więc dzieci krzątały się i zaczepiały, skupiając uwagę osób siedzących w bliskim promieniu. W pobliżu znajdował się też konfesjonał – atrakcja i gratka dla wszędobylskich maluchów. A jeśli córka była marudna, płaczliwa, to wykonywaliśmy szybki obrót, kilka kroków i swobodnie oddychaliśmy powietrzem, wiedząc, że na dworze od razu przestanie krzyczeć.
Na zewnątrz było już praktycznie po naszym uczestnictwie w mszy. Brak głośnika, bieganie za dzieckiem i nasłuchiwanie tylko, kiedy nastąpi czas komunii.
Mamy swoją miejscówkę w kościele
Z każdym kolejnym dzieckiem nieśmiało przesuwaliśmy się na mszy ku przodowi. Zaczęliśmy po prostu sprawdzać, jak tam sobie poradzimy. Kiedy schola zmieniła swoje miejsce z bocznej nawy na balkon, to – nie wiedzieć czemu – pierwsza ławka w tej nawie stała się naszą.
Uczęszczamy do niewielkiej parafii, ludzie znają się z widzenia, ksiądz niemal wszystkich zna z imienia i mamy wrażenie, że o 11:30 tej ławki nie zajmuje nam już nikt. Choćbyśmy wpadli w momencie rozpoczęcia mszy, to nasza miejscówka jest zawsze wolna. Mieści ona raptem męża oraz mnie (co ciekawe, siedzę od strony bezpiecznej ściany). Z przodu nie ma nikogo, jest (o zgrozo!) metalowy świecznik z wieloma podgrzewaczami (często zapalonymi) oraz dwa klęczniki. Mimo to, ta przestrzeń i boczny rzut na ołtarz okazał się dla naszych pociech strzałem w „10”! Wierni i ksiądz przyzwyczaili się do naszej obecności na tyle, że ktoś czasem zaczepi dzieci, a ksiądz zza ołtarza do nich pomacha.
Maluchy często przemieszczają się przed nami, a kiedy są zmęczone, siadają na kolana. Był też czas, gdy oswajały się z nowym miejscem, więc testowały klęczniki na każdy dozwolony przez nas sposób. Przesuwały palcami po literach na tablicy upamiętniającej zmarłego prałata, wnikliwie obserwowały wiernych, nieraz bardzo powstrzymywały się od zdmuchnięcia świeczek.
Z czasem zaczęły dołączać do dzieci zapraszanych przed ołtarz. Coraz więcej rozumieją, pytają, słuchają, przekazują znak pokoju i włączają się ochoczo w śpiew. Jeśli następuje jakiś kryzys lub potrzeba, to zwykle mąż bierze dziecko i wychodzi z kościoła lub staje z tyłu, a potem wraca do naszej ławki. Żadna z córek nigdy nie urządziła spacerów czy wyścigów po świątyni, ani też nie wspinała się na ołtarz. Ta „nasza” przestrzeń w kościele jest tylko nasza i widzimy, że dzieci również ją zaakceptowały i czują się tam dobrze. Niepotrzebne im są zabawki, przekąski ani picie. Uczestniczą w modlitwie na swój sposób, a my mamy większą możliwość aktywnego przeżywania liturgii.
Nie uczmy dzieci “starczych” zachowań
Dzieci lubią stałość, przywiązują się do miejsc, dlatego uważamy, że miejsce w kościele ma znaczenie, a z przodu zdecydowanie lepiej widać, słychać i przeżywać. Poza miejscem, naszym azylem jest również ksiądz proboszcz, który nigdy srogo zza ołtarza nie patrzy na kręcące się w nawie nasze dzieci, a wręcz zachęca i powtarza: „Dlaczego chcemy uczyć dzieci starczych zachowań?”. Dzieci uczą się przez naśladowanie i widzimy to doskonale. Do tej pierwszej ławki dążyliśmy powoli, świadomie, ale z dozą niepewności. Teraz możemy powiedzieć, że to najkorzystniejsza decyzja dla maleńkich, ochoczych i otwartych serc naszych dzieci.