Kiedy twoje dziecko przechodzi razem z tobą w tryb edukacji domowej, stajesz się nauczycielem wszystkich przedmiotów. Wszystkich, łącznie z tym najtrudniejszym: religią.
Dlaczego religia to najważniejszy przedmiot?
W moim przypadku odpowiedź jest prosta. Bo bez znajomości matematyki, fizyki czy angielskiego można być zbawionym. Natomiast bez żywej wiary, której początkiem jest poznanie Boga na przykład na lekcjach religii – finał życia będzie prawdopodobnie opłakany.
A taki smutny koniec to z pewnością nie jest to, czego wierzący rodzic pragnąłby dla swoich dzieci. Religia jest więc dla mnie najważniejszym z przedmiotów – i zarazem najtrudniejszym.
Dlaczego religia to najtrudniejszy przedmiot?
Bo bardzo łatwo można dziecko do niego zrazić.
Urodziłem się za późnego Gierka. Pamiętam lekcje religii organizowane zarówno w przykościelnych salkach, jak i w szkolnych salach. I wiem, że w większości przypadków ostatnią rzeczą, której się tam nauczyłem, była religia.
Może to wina podręczników, może programu nauczania, może języka nie zawsze dostosowanego do możliwości poznawczych dzieci, może katechetów, którzy nie mieli powołania do swojej pracy – a może wszystkiego po trochu.
Skoro więc katechezy nie zawsze są najskuteczniejszym sposobem przekazywania wiedzy i wiary, to może w rodzinach radzimy sobie z tym lepiej? Cóż…
Jak wygląda przekazywanie wiary w rodzinie?
Mam wrażenie, że podobnie jak wychowanie. Wielu rodziców odpuszcza sobie ten temat, „zlecając” go na zewnątrz, czyli delegując go nauczycielom i katechetom. Wychodzą z założenia, że to właśnie w szkole ich dzieci mają „tankować” wiedzę o życiu i również tam mają poznawać prawdy wiary.
Dlatego przyznaję, że kiedy przeszliśmy całą rodziną na ED, sprawa nauczania religii dość mocno podniosła mi ciśnienie. Momentalnie poczułem stres spowodowany spoczywającym na mnie ogromie odpowiedzialności.
Na szczęście czas pokazał, że moje obawy były niepotrzebne.
Katechezy organizowane przez szkołę
Były niepotrzebne i bezpodstawne, bo nie zostałem rzucony od razu na głęboką wodę, tylko do basenu dla początkujących.
Okazało się, że nasza szkoła organizuje katechezy – zdalnie lub stacjonarnie. Co prawda były to zajęcia prowadzone tylko raz w tygodniu, a więc o połowę rzadziej niż w „normalnych” warunkach, ale dobre i to.
Nie tylko katecheza
Musiałem jednak wziąć na siebie resztę edukacji religijnej moich dzieci. I to tę część, która wiąże się z największą odpowiedzialnością, czyli przygotowanie do przyjęcia sakramentów: pokuty, eucharystii i bierzmowania.
Już samo nauczenie tego, jak i z czego należy się spowiadać, wyglądało na zadanie ponad rodzicielskie siły. Na szczęście, dzięki pomocy z Góry – udało się pokonać wszystkie trudności. Jak?
- Po pierwsze, nie cisnąć
Tak jak z niewolnika nie będzie pracownika, tak samo z człowieka przymuszanego do nauki religii nie będzie dobrego chrześcijanina. Uważam, że religia jest jedynym szkolnym przedmiotem, w którym trzeba czasem „odpuścić”, żeby nie wywołać w dziecku zniechęcenia.
- Po drugie, nie namawiać
O wiele lepiej sprawdza się uczenie religii, wprowadzanie tych treści w życie dzieci „kuchennymi drzwiami”.
Pamiętam, że raz wspomniałem mimochodem przy obiedzie o książce, którą za młodu przeczytałem kilkanaście razy, ponieważ była tak wciągająca. To wzbudziło żywe zainteresowanie u moich dzieci. Zaczęły nalegać, żebym kupił im tę książkę, a potem, kiedy już ją przeczytały – również kolejne pozycje tego samego autora. Miałem rację. Wszystkie te lektury zadziałały tak, jak się tego spodziewałem.
Gdybym wtedy przy obiedzie powiedział: „od jutra musicie obowiązkowo przeczytać tę książkę”, dzieci zareagowałyby pewnie tak, jak uczniowie na kanon lektur z polskiego. Czyli alergicznie.
- Po trzecie, nie ciągnąć do kościoła
Wiem, że brzmi to przekornie, ale prawda jest taka, że nic nie uczy lepiej niż przykład – postawa rodziców, którzy pokazują, jak na co dzień żyją wiarą.
Ten osobisty przykład potrafi zdziałać cuda. Paradoksalnie, z czasem to dzieci zaczęły nas wyciągać z domu na różne majówki, różańce czy roraty albo inne nabożeństwa adresowane do najmłodszych.
Nawiasem mówiąc, kiedy weźmie się pod uwagę to, że dzieci w ED mają o wiele więcej wolnego czasu i o wiele więcej sił, niż ich rówieśnicy chodzący do tradycyjnych szkół, wtedy nie może dziwić, że na takie nabożeństwa majowe są w stanie chodzić codziennie. I to z własnej woli.
Prowadzi to do dziwnych sytuacji. Ludzie, patrząc na dzieci z ED, które przez cały maj ochoczo odwiedzają kościół, mogą pomyśleć, że ich rodzice nie mają serca. „Przecież te biedactwa siedzą w szkole cały dzień, a potem jeszcze te majówki…”
Bez względu jednak na to, jakie są reakcje osób postronnych, edukacja domowa daje dzieciom niesamowitą przestrzeń na to, by pogłębiać swoją wiarę. Przestrzeń, czas i siły, których inne dzieci są niestety pozbawione.
Uczenie religii zmienia rodziców
Jest jeszcze coś, czego przechodząc na ED, nie przewidziałem.
Mam na myśli to, że uczenie dzieci zmienia samych rodziców. Dlaczego? Bo żeby kogoś czegoś nauczyć, trzeba najpierw samemu to rozgryźć. Żeby zacząć uczyć religii, trzeba co najmniej mocno odświeżyć sobie wszystko to, co na ten temat wiemy.
Trzeba sięgnąć nie tylko do lektur, takich jak „Mojżeszowe tablice” (bo właśnie taki był tytuł „hitu”, o którym wspomniałem przed chwilą), ale i do anegdot z własnego życia. Do tego wszystkiego, co nas za młodu w chrześcijaństwie fascynowało, co nas przyciągało do kościoła (i Kościoła), do tych wszystkich pielgrzymek, duszpasterstw i cichych adoracji.
To jeden z największych plusów tej sytuacji.
Czytaj także: I TY zostań katechetą w swoim domu!
Jak więc uczyć dzieci religii?
Uprzedzam, że to mój prywatny przepis i wcale nie musi u ciebie zadziałać. Moim zdaniem, trzeba pamiętać, żeby robić to:
- mimochodem,
- własnym przykładem,
- przez całe życie.
„Mimochód” wzmaga u dzieci apetyt. Powoduje, że jedno twoje zdanie rzucone przy okazji, zapada dziecku w pamięć, w serce – i zaczyna tam kiełkować.
Własny przykład to postawa, w której mniej jest mówienia, a więcej działania. Bo słowa co prawda uczą, ale to przykłady – fantastycznie pociągają. Kiedy dziecko widzi, jaką książkę czytasz i z jakim zapałem o niej potem opowiadasz, zaczyna cię naśladować.
I rzecz najważniejsza.
Religia to jeden z niewielu szkolnych przedmiotów, których trzeba uczyć się przez całe życie. Bo to naturalne, że pogłębianie zarówno swojej wiedzy o Bogu, jak i relacji z Nim – nigdy się nie kończy.
Można to zacząć robić, pielęgnując proste nawyki. To może być wspólna wieczorna modlitwa, czytanie dzieciom religijnych książek czy oglądanie tego rodzaju filmów. Z doświadczenia wiem, że takie proste punkty dnia świetnie się sprawdzają. Trzeba tylko zadbać o ich regularność.
Dlatego jeśli jesteś na ED lub myślisz o przejściu na tę stronę edukacji, nie stresuj się nauczaniem religii. Nie martw się, że z czymś nie zdążysz. Potraktuj to, że nagle zostaniesz „domowym katechetą”, jako szansę nie tylko dla swoich dzieci, ale i dla siebie.
Nie pożałujesz!