Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Podejrzewam, że wielu czytelników może się żachnąć na sam tytuł i zawartą w nim sugestię. Ba! Mam nadzieję, że większość pomyśli najpierw: „Ależ to jakieś pomieszanie pojęć!” Bo wiara nie jest biznesem i nie powinniśmy traktować jej w kategoriach doczesnych. Zysk, ostatecznie, owszem, ale w perspektywie wieczności. Jedyne, co przychodzi mi na myśl jako obrona, to słowa św. Pawła: „Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk”. Chciałbym mieć wiarę, jak święty Paweł i chciałbym mieć taką niezachwianą perspektywę jak on, ale do wszystkiego dochodzi się z czasem.
Kiedy dziecko pyta o przydatność wiary
Byłoby cudownie, gdyby dzieci rodziły się z głęboko ukształtowanym sumieniem, z wiarą gotową góry przenosić, a najlepiej, gdyby Katechizm Kościoła Katolickiego recytowały z pamięci. Ale tak nie jest i dodam, że chyba jednak na szczęście. Najpierw nasze małe pociechy chodzą z nami bezwarunkowo do kościoła, potem już nie są ani takie małe, ani takie pociechy, i zaczynają się irytujące „podjazdy” – a to może odpuścić sobie pacierz, a to może roraty czy różaniec już niekoniecznie, a msza w niedzielę – czy już naprawdę nie można wyjść po komunii, bo „to co później to już mniej ważne”?
Pytanie o sens wiary, z ust dziecka, jest dla mnie także w jakiejś mierze pytaniem o przydatność wiary. Perspektywa wieczności może być z punktu widzenia siedmio- czy dwunastolatka nieco odległa i abstrakcyjna. Pragmatyzm dziecka może być dla nas trudny do przyjęcia, ale trud rodzica polega na tym, by nie narzucać swojej perspektywy, lecz potrafić „wejść w cudze buty” i to właśnie te o kilkanaście numerów mniejsze.
Niebo czeka już tutaj
O tyle rozumiem moje dzieci, że sam w wieku dziecięcym miałem bardzo różne doświadczenia wyniesione z kościoła, na szczęście również pozytywne – ale skala rozbieżności była naprawdę spora. Przyznaję się bez bicia, że czekając na koniec tygodnia, dzieliłem sobie weekend na „fajną” sobotę i „mniej fajną” niedzielę. Niedawno w przekomicznej sytuacji przekonaliśmy się z synem, jaka wspólnota doświadczeń wyniesionych z kościoła nas łączy. On, znudzony w czasie mszy, przyglądał się rzeźbieniom w kościele, obmyślając najlepszą trasę wspinaczkową. Kilkadziesiąt lat temu radziłem sobie podobnie z kościelną nudą, gdy tymczasem znajome, starsze panie zachwycały się moją zdolnością skupienia na Słowie Bożym.
„Przewrotem kopernikańskim” było w moim życiu stwierdzenie, że chrześcijanin nie może czekać na niebo dopiero „po tamtej stronie”. Ono częściowo czeka już tutaj. Udział w liturgii to jest przedsionek nieba… Trzeba po prostu odważyć się być szczęśliwym. Ale łopatologicznie dziecku nie da się tego wyłożyć. Tu trzeba trzech rzeczy: przykładu, przykładu i jeszcze raz przykładu! Zapewne też dlatego taką siłę oddziaływania miały dla nas w wieku młodzieńczym pielgrzymki, rekolekcje w górach, czy grupy młodzieżowe. I nawet pieśni oazowe, o których myślę teraz trochę z przekąsem, niosły wtedy ze sobą powiew świeżości i nowości. Ale też pamiętajmy, że to, co było dla nas rewelacją, teraz niekoniecznie musi się sprawdzać.
Wiara – spróbuj i sprawdź!
Próbuję, choć pewnie nieudolnie i z różnym skutkiem, przekazać moim dzieciom, że wierzyć, to przede wszystkim „wierzyć Komuś”, a nie „wierzyć w Kogoś”. W przestrzeni publicznej, gdzie nie brakuje sporów o wiarę i często staje się ona przedmiotem niewyszukanych kpin, dominuje to drugie, zracjonalizowane rozumienie. Już wiem, że moje dzieci dostały się w tryby tych dyskusji. W każdym razie o nich wiedzą. Nie są impregnowane na to, co dzieje się w mediach i w dyskusji społecznej, która z autentyczną dyskusją ma coraz mniej wspólnego.
Wierzę, to znaczy zawierzam. Zarzucam sieci tam, gdzie nic nie złowiłem, bo On tego chce. Trzeba najpierw zacząć żyć wiarą, tak jak się oddycha, pływa, jeździ na rowerze – a potem rozważać, czym wiara jest dla mnie. Zyskiem będzie życie pełnią życia – już tu na ziemi.