Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Policjant, który mówi o swojej relacji z Bogiem otwarcie i szczerze, to rzadkość. Jak w swojej pracy pomaga rodzinom, u których interweniuje? Jak wspiera młodzież – zwłaszcza z trudnych rodzin? Z Dariuszem Orłowskim, sierżantem sztabowym z 21-letnim stażem, ratownikiem wodnym i trenerem sztuk walki, rozmawiają Joanna i Mirosław Haładyjowie.
Mięsień sercowy w agonii
Joanna i Mirosław Haładyjowie: Jesteś policjantem, który w swoim życiu oraz pracy mocno stawia na Pana Boga i nie wstydzi się tego. Jak zrodziła się w tobie taka wiara?
Dariusz Orłowski: Żeby się za dużo nie rozgadywać, powiem tylko, że był taki moment w moim życiu, w którym Pan Bóg sam wziął mnie za fraki. Nie wiem, jak to dokładnie wytłumaczyć, ale w pewnym momencie poczułem się po prostu grzesznikiem, a nie nazwałbym się wówczas specjalnie wierzącym. Byłem wtedy w szkole średniej, w technikum. To było tak mocne, że potrafiłem nawet płakać z tego powodu, że ranię Pana Boga swoim zachowaniem. Równocześnie zacząłem się zastanawiać, czy to ma sens, czy Bóg rzeczywiście istnieje. Pamiętam, że postawiłem wtedy Panu Bogu ultimatum: jeśli jesteś, to pomóż mi uwierzyć w Ciebie, bo ja na razie tak średnio to robię.
Starałem się przy tym być w tych miejscach i wykonywać te czynności, o których ludzie mówili, że do Pana Boga przybliżają, czyli chodziłem do kościoła, modliłem się, spowiadałem… A że byłem cwaniaczkiem, to w tym swoim ultimatum dałem Panu Bogu rok, by dał mi jakiś znak. Gdy ten rok minął, w moim duchowym życiu nic szczególnego się nie wydarzyło. W sercu nie czułem, że wierzę w Pana Boga. Jego obecności nie potwierdził też jakiś znak, o który prosiłem. Do czasu.
To było akurat w Boże Ciało. Byłem w kościele i mówię: „Panie Boże, pójdę jeszcze w tej procesji i jak nic się nie wydarzy, to znaczy, że Cię nie ma”.
I dostałeś znak?
Wręcz przeciwnie. Nic specjalnego się nie wydarzyło. Po procesji wróciłem do domu, siadłem sobie w fotelu i oglądałem telewizję. Akurat leciał program o Lanciano i była w nim mowa o cudzie eucharystycznym, który się tam wydarzył. Dowiedziałem się, że został on przebadany przez naukowców i okazało się, że ciało pochodzące z przemienionej hostii było tkanką mięśnia sercowego człowieka w agonii. I to mnie niesamowicie uderzyło. Wtedy uwierzyłem, że Pan Bóg jest i że zgodził się na ultimatum, które mu zaproponowałem.
Od tego czasu moja wiara zaczęła rosnąć. Potem działo się u mnie jeszcze wiele rzeczy na plus. Odważyłem się przyznawać do Pana Jezusa i tak to się potoczyło…
Nie „zabijam” Panem Bogiem
Udzielasz się w różnych inicjatywach, m.in. trenujesz młodzież.
Tak, jestem trenerem MMA Muay thai. Na treningi sztuk walki młodzież przychodzi bardzo chętnie. Jestem przekonany, że to Pan Jezus przyprowadza ich do mnie i stawia na mojej drodze. Na treningach wychodzą różne rzeczy, niekoniecznie związane z ćwiczeniami. To nie jest proste, bo są ludzie wierzący, ale też niewierzący czy nastawieni antyreligijnie. Staram się delikatnie, choć stanowczo (wspólnie z Duchem Świętym), np. pomodlić się z nimi na treningu, albo gdy wychodzą na ring. Wiele razy zaowocowało to nawróceniem albo umocnieniem duchowym i psychicznym. Choć zdarzało się też, że ktoś po prostu się pogniewał.
Możesz powiedzieć coś więcej o sposobie, w jaki prowadzisz zajęcia?
Jak wspomniałem, generalnie nie „zabijam” Panem Bogiem. W Żorach, przy miastowej młodzieży, staram się rozeznać, kiedy się pomodlić, bo tu trzeba działać naprawdę delikatnie. Łatwiej jest poza miastem, tam modlę się z uczniami na każdym treningu.
Zdarza się, że modlimy się, bo komuś ktoś zachorował. Jeśli na treningu wyjdzie, że jakiś chłopak czy dziewczyna ma z czymś problem, to staram się pogadać, doradzić, znaleźć wspólnie rozwiązanie. Czasami jest to kontynuowane poza zajęciami. Niedawno okazało się, że chłopak, który trenuje u mnie, jest zniewolony duchowo i byliśmy wspólnie u egzorcysty. Mam kontakt z jego mamą i staram się pomagać.
Wracając do treningów, oddałem je Jezusowi i teraz dostaję dużo znaków Jego obecności. Powiedziałem na samym początku: „Panie Jezu, jeśli chcesz, żebyśmy trenowali, to proszę Cię, pomóż, a jeśli nie, to zakończ to, bo nie chcę, żeby te treningi odbywały się bez Ciebie. Wiesz, że cieszy mnie trenowanie i na spowiedzi wiele razy słyszałem, że to jest mój talent, ale proszę Cię, Panie Jezu, żebyś Ty był tu najważniejszy. Inaczej nie chcę”. I widzę tego owoce.
„Wzbudzić w nich szlachetność”
Jakie owoce treningów dostrzegasz u swoich podopiecznych?
Np. taka sytuacja: mój podopieczny zdobył tytuł mistrza Polski w MMA. Po tym turnieju, po tych wszystkich treningach, jego mama przychodzi na zajęcia i mówi: „Panie Darku, pan wyciągnął mojego syna z depresji”. Zamurowało mnie. Ale widziałem, że przez treningi i pewnie też przez zdobycie tego tytułu, wiele rzeczy się w nim odblokowało, zagoiły się jakieś rany. Innym razem od matek chłopaków, których trenowałem, słyszałem: „mój syn sam śmieci zaczął wynosić” albo „mój syn poprawił się w nauce”. Również sami uczniowie przychodzą do mnie i mówią, że udało im się kogoś obronić, albo że dzięki poznanym unikom nie zostali uderzeni i wciągnięci w bójkę, albo że udało im się pokojowo rozwiązać jakiś konflikt…
Wiecie, to są takie fajne sygnały, że to, co robisz, przynosi owoce. Chodzi mi też o to, żeby zaszczepić w tych chłopakach rycerską postawę. Wzbudzić w nich szlachetność, ofiarność, a przez to uświadomić, że nie żyją tylko dla swojego ego. Chcę, żeby zobaczyli, że obok jest człowiek, który może potrzebować pomocy.
Trener jak ojciec
Wydaje nam się, że trener to specyficzna funkcja i jest w niej pewien pierwiastek ojcostwa. Niejednokrotnie trener staje się dla swoich podopiecznych kimś ważniejszym od nauczyciela.
To prawda, dlatego jest tak ważne, żeby trener był dobrym, Bożym człowiekiem, bo często jest bardziej słuchany od nauczyciela, czy nawet mamy i taty.
Czy widzisz po swoich uczniach, że mamy obecnie do czynienia z kryzysem ojcostwa?
Jest sporo dzieciaków z rozbitych rodzin. Paradoksalnie, czasami z im bardziej rozbitej rodziny ktoś pochodzi, tym łatwiej pokazać mu Pana Jezusa, choć oczywiście to nie jest reguła. Smuci mnie, że brakuje ojców w modelu św. Józefa, który podparliby i podbudowali psychicznie swojego syna czy córkę.
Uważam też, że dzieci muszą być omodlone przez rodziców. To jest klucz. To jest początek. To daje najważniejszą ochronę. Dzieci muszą być omodlone i zawierzone Panu Jezusowi oraz Matce Bożej. Oczywiście, to nie spowoduje, że nie będą się buntować w czasie dorastania, albo że nie będą miały problemów. Problemy będą, ale to zawierzenie i rodzicielska modlitwa, to jest najpiękniejsza, najmocniejsza ochrona.
Z Jezusem na interwencji
Przejdźmy do twoich policyjnych doświadczeń. Czy spotkałeś się w swojej pracy z sytuacją, w której bardzo mocno poczułeś Bożą pomoc?
Tak, wiele razy. Np. przed wyważeniem drzwi, jeżeli była taka konieczność, bo za nimi dochodziło do agresji, zawsze przed podjęciem działania prosiłem o pomoc Pana Jezusa. To może wydawać się komuś dziwne, zwłaszcza gdy uświadomisz sobie, że za chwilę musisz zrobić drzwiom „pustynną burzę”, ale właśnie w takich chwilach prosiłem: „Panie Jezu, daj mi odwagę, daj mi siłę”. Dodam, że drzwi ustępowały zawsze za pierwszym razem.
Innym razem mieliśmy zgłoszenie do domowej awantury. Interwencja na pozór wydawała się „lajtowa”. Mąż gotował w dużym garze bigos. Żona chciała go przyprawić, ale on się nie zgodził. Zrobiła się afera i wybuchła kłótnia. Z kartoteki wynikało, że to dla tej rodziny nie pierwszyzna, bo mieli na swoim koncie sporo spraw zahaczających o rozwód (w tym znęcanie się fizyczne i psychiczne).
Wchodząc z kumplem do ich mieszkania, w serduchu powiedziałem: „Panie Jezu, proszę cię, żebyśmy pomogli tej rodzinie, żeby to nie było tylko wypełnienie formalności i poinformowanie o dzielnicowym”. Po prostu poprosiłem Pana Boga, żeby On zainterweniował.
Po wysłuchaniu przyczyn kłótni, wpadłem na pewien pomysł. Wziąłem do pokoju na krótką rozmowę na osobności najpierw żonę, potem męża i kolejno każde z trójki ich dzieci. Potem zaprosiłem ich wszystkich razem do dużego pokoju i powiedziałem: „Posłuchajcie, w ułamku sekundy możecie zrobić coś, czego jeszcze nigdy nie robiliście. Możecie sobie przebaczyć wszystko, najgorsze rzeczy, które wyrządzili mama, tata, mąż, żona. Wyobraźcie sobie najgorsze zło, najgorszą ranę, którą zadał wam ktoś z rodziny i przebaczcie ją w pierwszej kolejności, a potem wszystko inne. Bez żadnych warunków, bez żadnego „ale”. Zróbcie to, a będziecie na nowo szczęśliwą rodziną”. I wtedy najpierw zaczął płakać w fotelu mąż, później jego żona, a za chwilę cała rodzina. Nie mieliśmy tam więcej interwencji.
Mocne…
Dla mnie to było takie prawdziwe spotkanie, prawdziwe dotknięcie Pana Boga. Nie tylko ze względu na to, co się stało, ale też dlatego, że ja, grzesznik, poprosiłem Go o pomoc dla tej rodziny, a On to ogarnął. I gdy ta rodzina płakała, mi też cisnęły się łzy do oczu, ale grałem przed kumplem twardego gliniarza.
Ta historia jest jedną z wielu. W swojej pracy miałem też mniej przyjemne sytuacje, kiedy byłem „dojeżdżany” za to, że wierzę w Pana Jezusa, za to, że mam Matkę Bożą na szafce. Było w tym wszystkim wiele momentów, w których Pan Bóg mnie wybronił.
Rada prosto z serca
Podzielisz się takimi sytuacjami?
Jedną mam szczególnie w pamięci, a przydarzyła się stosunkowo niedawno. Parę razy byłem na interwencji u pewnej kobiety, bo mąż się z nią kłócił. Ona w takich sytuacjach wzywała Policję. W czasie rozmowy wytłumaczyłem jej wszystkie aspekty prawne i na koniec dodałem: „Wie pani, mocno wierzę w Pana Boga. Kiedy w moim domu rodzinnym były awantury, to Pan Jezus pomógł. Mam taki pomysł. Niech pani zamówi jak najwięcej mszy za swojego męża”. I to samo powiedziałem też do jej syna. Ona tylko pokiwała głową, ale później okazało się, że złożyła na mnie zawiadomienie.
Gdy dostałem wezwanie do sądu, wystraszyłem się. Pomyślałem, że może przekroczyłem swoje uprawnienia… Myślę: „Panie Jezu, chyba już skończę robotę w tej Policji”. Sędzia mnie zapytała: „Panie sierżancie, czy pan kazał tej pani, żeby zamówiła mszę za męża?”. Odpowiedziałem: „Proszę sądu, kazać – nie kazałem, ale bardzo zachęcałem, bo chciałem pomóc tej rodzinie. Mojej rodzinie Pan Bóg bardzo pomógł. Nie chciałem być gliniarzem służbistą, tylko naprawdę pomóc i ta rada była z serca…”. Sędzia wysłuchała tego tłumaczenia i powiedziała (w obecności tej kobiety, która złożyła na mnie skargę): I bardzo dobrze pan zrobił.