Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
O czym można porozmawiać z dyrektorem szkoły na wakacjach? Okazuje się, że o… rowerach. Andrzej Dunajski – dyrektor Szkół i Przedszkola Stowarzyszenia Nurt we Wrocławiu, a przede wszystkim mąż i ojciec czterech dziewczyn i dwóch chłopaków – ma o tym środku transportu nie tylko encyklopedyczną, ale i bardzo praktyczną wiedzę.
Rowery rodzinnie – o czym pamiętać?
Małgorzata Trawka: Czy wiele osób udało ci się zarazić swoją rowerową pasją?
Andrzej Dunajski: Trudno powiedzieć na sto procent, czy miałem wpływ na kogoś. Mogę przypuszczać, że w pierwszej kolejności na żonę i dzieci, choć nie wszystkie lubią jeździć na rowerze.
Czyli zamiłowania do rowerów nie dziedziczy się w genach?
W genach to jest (śmiech), ale ze względu na tasowanie genów dzieci są różne.
Wybieramy się z rodziną na wycieczkę rowerową. Jakieś wskazówki?
Ważne jest, żeby taka wycieczka miała jakiś cel. Bo wtedy łatwiej jest zachęcić do pokonywania trudności, które prędzej lub później się pojawiają. Łatwo jest przejechać pierwsze kilometry, ale potem zaczyna się ból, trzeba pokonywać zmęczenie czy też głód. Ostatnio zapomnieliśmy zabrać cokolwiek do jedzenia. Mój sześcioletni syn dosyć szybko zrobił się głodny, ale otwarcie powiedzieliśmy, że nic nie mamy. Ze względu na niedzielę wszystkie wioskowe sklepy były przykładnie zamknięte i przez kilka godzin jazdy musiał wytrzymać. Potem zjedliśmy z apetytem obiad i wróciliśmy najedzeni.
W sporcie dzieci uczą się przełamywać i pokonywać trudności, a to powoduje, że się rozwijają. Czyli nie chodzi o to, żeby wycieczka była łatwa. Ona powinna motywować do wysiłku. Jeżeli są po drodze trudności, jesteśmy głodni, zmieni się pogoda, spadnie deszcz, zmarzniemy, przesadzimy z odległością i wszyscy są fizycznie zmęczeni, to są dobre okazje, żeby się rozwijać i ćwiczyć nie tylko ciało, ale i wytrzymałość, męstwo, cierpliwość. Te doświadczenia i rodzące się z nich cechy wpływają na postępowanie w dalszym życiu.
Wycieczki rowerowe na pewno zawierają pewien element niespodzianki, trudności, które po drodze trzeba będzie pokonać.
Wbrew pozorom to się dzieciom podoba.
Kiedyś byliśmy nad morzem i wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Okrążaliśmy jezioro, którego brzeg był bardzo bagienny. Wpadliśmy na pomysł, żeby sobie skrócić drogę, ale okazało się, że było bardzo grząsko. Dziewczyny jechały w kolorowych trampkach, a my musieliśmy przez to błoto schodzić z rowerów, przenosić je przez rowy. Wieczorem dotarliśmy do celu całkowicie ubłoceni. Spodziewałem się, że dostanę poważną burę od dziewczyn, ale one były zadowolone, że udało im się te trudności pokonać.
Rower ekstremalnie
W Twoim przypadku okazuje się, że nie tylko rodzice mają wpływ na aktywność dzieci, ale i odwrotnie. Twój starszy syn jeszcze podwyższył poprzeczkę.
Zachęcałem Franka do kolarstwa górskiego. Zaczynaliśmy jeździć w stylu cross country, czyli takie kolarstwo górskie jak Maja Włoszczowska. My, oczywiście, uprawialiśmy ten sport na amatorskim poziomie. Startowaliśmy w maratonach górskich, ale Franek coraz częściej dostrzegał, że im trudniejsza trasa, tym był nią bardziej zainteresowany. I tak ewoluował sportowo – trochę mnie w to wciągając – najpierw w enduro, potem we freestyle, czyli slopestyle, gdzie wykonuje się różnego rodzaju skoki, akrobacje na przeszkodach, najczęściej ziemnych. Ale istnieją też dłuższe górskie trasy, gdzie tzw. hopy są wielometrowe.
Ostatnio Franek był w Austrii i tam skakał hopy, gdzie w locie przebywa się kilka sekund, pokonując odległość około 20 metrów. Tu już trzeba mieć bardzo dużo umiejętności, żeby robić to bezpiecznie i żeby wszystko się szczęśliwie zakończyło. Żeby było tyle samo lądowań, co wybić.
Jak na to patrzycie jako rodzice? Boicie się o swojego syna?
Oczywiście, zawsze z tym związana jest obawa, ale widzimy, że nauczył się podchodzić do tego bardzo odpowiedzialnie. Najpierw zawsze bada grunt, teren, robi rzeczy proste i jak wychodzą, to podchodzi do tych bardziej złożonych. To powoduje, że ten poziom lęku – który oczywiście jest, bo wiadomo, że sport ekstremalny zawsze wywołuje lęk u rodziców – nie jest taki wysoki. Brak zaangażowania w sport może być jeszcze większym zagrożeniem dla nastolatka. Jesteśmy zadowoleni, że ma pasję, że poświęca jej czas, że robi to w sposób, który nas uspokaja.
To co byś powiedział rodzicom, którzy obawiają się o bezpieczeństwo dzieci, ćwiczących na pumptrackach, hopach, skoczniach?
Ja sam przebywam na takich obiektach dosyć często i czasami jestem świadkiem wypadków – większych lub mniejszych. Najczęściej biorą się one z tego, że młodym ludziom obserwującym, jak ktoś inny przejeżdża jakąś przeszkodę, wydaje się, że to jest proste. I bez przygotowania próbują naśladować. Tymczasem ten, kto skacze z taką gracją, nie skakał od początku trudnych przeszkód, tylko stopniowo rozwijał swoje umiejętności. Jeżeli zabraknie tego etapu rozwoju umiejętności, to może skończyć się upadkiem, złamaniem. Ale nie można tego porównać ze skokami spadochronowymi czy zupełnie ekstremalnymi sportami. Zawsze jest szansa, żeby się trochę uratować. Nasz Franek miał mnóstwo upadków, ale do tej pory żadnego złamania nie było. Wypadki najczęściej zdarzają się z braku przygotowania.
Tobie też się zdarzył wypadek…
Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś (śmiech). Tak, nie mam tyle szczęścia, co mój syn i w czasie tego wypadku złamałem obojczyk. Ale to nie było bez przyczyny. Po prostu popełniłem błąd. Jak mówiłem, Franek wciągnął mnie w to skakanie. Nie skaczę takich dużych przeszkód, jak on, ale – niestety – te milisekundy w powietrzu, to jest coś niesamowicie przyjemnego.
Rower pomaga w życiowej równowadze
Czujesz się ambasadorem tego sportu w swoim środowisku?
To bardzo duże słowo. Ja po prostu bardzo to lubię i jak ktoś chce posłuchać, to chętnie opowiadam o tym, gdzie jeździmy i co robimy. Pomagałem i współorganizowałem wyścigi rowerowe „Ojcowie na Start” dla dzieci i ich rodziców, prowadzę szkolne koło MTB. Pasjonatów MTB nie jest może dużo, ale są to osoby dosyć mocno zaangażowane. W szkolnym kole ćwiczymy techniki, które pomagają w jeździe terenowej i chłopaki bardzo to lubią.
Przy szkole obserwuję wielu rowerzystów, po mieście często jeżdżą dzieci i dorośli z plakietkami „Ojcowie na Start”. Co jest takiego pociągającego w tym sporcie, „wkręcającego” w niego?
Rower łączy sport i transport. Trochę przypomina konia, choć oczywiście jest tylko przedmiotem. Tempo poruszania się jest takie, że można mieć kontakt z otoczeniem. Samochód „zjada” przestrzeń, możemy śledzić obiekty oddalone, ale nasza percepcja obiektów, które są blisko, jest praktycznie zerowa. Jadąc na rowerze, możemy wszystko bardzo dobrze obserwować.
A to dla biologa, którym jesteś, jest pewnie szczególnie atrakcyjne.
Przyroda bardzo mnie pociąga. Jeżdżąc na rowerze, mogę więcej zaobserwować, więc wybieram miejsca, gdzie przyroda jest bogata. Na Dolnym Śląsku to są przede wszystkim Sudety, gdzie jest wiele tzw. single tracków, czyli ścieżek rowerowych. Można w zasadzie przejechać przez całe Sudety, krążyć wokół lasów, łąk, pól, pastwisk. A drugie środowisko to doliny rzek: Baryczy, Bystrzycy, Odry. Tam są fragmenty zdziczałej przyrody, czy też ostoje tej naturalnej jak lasy łęgowe. Jeżdżąc w takich miejscach, oddychamy powietrzem nasyconym przez roślinność, bogatym w różnego rodzaju związki. To wszystko wpływa na nasze ciała, które się wyciszają, a poziom stresu się zmniejsza.
Większość lekcji w szkole to nie są lekcje w-fu. Podobnie w pracy, jeśli nie jest to praca fizyczna. Rower to dobry sposób, żeby złapać równowagę między biernym a aktywnym spędzaniem czasu.