Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Podobno początki małżeńskie są cudowne. Ciągłe trzymanie się za ręce, radość z bliskości, długie rozmowy. Jednym słowem: niekończący się miesiąc miodowy. Później bywa różnie. U nas było zdecydowanie odwrotnie…
Nasze małżeńskie różnice
Ja – marzycielka, nieprzykładająca większej wagi do czasu, z tolerancją na nieco chaosu w domu. On – układający kubeczki w szafie zgodnie z wielkością i kolorem, przestawiający doniczkę na odpowiednią odległość, żeby zachować symetrię… z tą irytującą miłością do punktualności.
Z drugiej strony: on – dusza towarzystwa, głośny, ciągle otoczony ludźmi, jak się dziś śmiejemy – dorosły z ADHD. Ja – totalne przeciwieństwo – miłośniczka spotkań w niewielkim gronie, mało spontaniczna, potrzebująca planowania i ciszy. Na początku wydawało się, że te nasze różnice są czymś fascynującym, czymś, co nas do siebie nawzajem przyciąga. Cóż, po ślubie okazało się, że jest zdecydowanie inaczej.
Ciche dni
Każde z nas, nie przyznając się do tego głośno, myślało, że to drugie się zmieni. Minie trochę czasu i będzie cudownie – on/ona się opamięta. Z miłości. Oczywiście cudownie bywało. A chwilę później nadchodziły ciche dni. Ich powód był zazwyczaj niezwykle błahy. Dziś na wspomnienie kłótni sprzed lat, zanosimy się śmiechem.
Ja jednak nie znosiłam cichych dni. Mój mąż, niestety, znajdował w nich oddech. Dla niego to był czas na przemyślenie i ochłonięcie. We mnie za to się gotowało. Nie ma się co dziwić, że i ciche dni przynosiły powód do sporów. Staraliśmy się rozmawiać, jedno drugie próbowało przekonać do swoich racji. Bezskutecznie. Uważałam, że mąż kompletnie mnie nie rozumie. On pewnie myślał dokładnie to samo o mnie.
Rekolekcje – deska ratunku
Trafiliśmy w pewnym momencie na reklamę rekolekcji. Miały trwać zaledwie weekend i były czymś, o czym oboje od jakiegoś czasu myśleliśmy. Postanowiliśmy się zapisać.
To były pierwsze rekolekcje wyjazdowe, które przeżywaliśmy wspólnie jako małżeństwo. Ich wyjątkowość miała dwie kluczowe cechy. Po pierwsze, zobaczyliśmy, że ze swoimi problemami – zarówno tymi wydumanymi, jak i nieco poważniejszymi – nie jesteśmy sami. Wiele małżeństw, rodzin, doświadcza podobnych frustracji w związku. Po drugie, odkryliśmy coś, co zostało z nami na lata i pozwoliło nawiązać konstruktywną relację – listy.
Dzięki nim przetrwaliśmy
To właśnie w czasie tych rekolekcji po raz pierwszy napisaliśmy do siebie listy – były one jednym ze sposobów pracy. Jeszcze nieporadne, trochę sztuczne, no bo dziwnie pisać list do kogoś, kto jest obok i na dodatek trzeba było go samemu wręczyć.
Jednak z czasem odkryliśmy wielką wartość tej metody komunikacji. Gdy było trudno, gdy nie mogliśmy się dogadać, czuliśmy się przez siebie nawzajem niezrozumiani, pisaliśmy. Okazało się, że nie ma dla nas lepszej opcji na rozwiązanie konfliktu, niż wysłuchanie drugiej strony bez możliwości wtrącania co chwilę swoich trzech groszy. List pozwalał też na przekazanie tego, co wielokrotnie trudno było powiedzieć w cztery oczy. Co ciekawe, gdy już trafiał do odbiorcy – najpierw w kopercie, z czasem mailem – atmosfera stygła, rodząc przestrzeń do spokojnej rozmowy.
Dzięki listom nauczyliśmy się słuchania siebie – takiego prawdziwego, bez oceniania, komentowania. Dziś już ich nie potrzebujemy, ale wiem, że były dla nas sposobem na przetrwanie wielu trudnych chwil. Listy mogą być świetnym rozwiązaniem dla tych, którzy mają problemy w relacjach, ale też dla tych, którym często trudno ubrać myśli w słowa.