Przejdź do treści

Modlitwa w złości – syknęłam tylko: „Boże, no pomóż”. Oto, co się stało

← Wróć do artykułów

Jeśli chcemy schować do lodówki na noc gorący garnek z zupą, to musimy długo czekać zanim całkiem ostygnie. Jeśli natomiast podpalimy pod nim gaz, to bardzo szybko się zagotuje. To samo ze zdenerwowaniem… Stygnięcie trwa wieczność, natomiast do wybuchu wystarczy iskra. Czy jest szansa schłodzić emocje nieco szybciej?

Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów

Wystarczy tak niewiele

Wystarczy, że coś wyjdzie poza mój obmyślony plan dnia.
Wystarczy, że córka sama postanowi wymierzyć bolesną sprawiedliwość siostrze.
Wystarczy, że pani doktor nie będzie chciała mnie wysłuchać.
Wystarczy, że w skrzynce zobaczę awizo, gdy cały dzień byłam w domu.
Wystarczy, że zapomnę o cieście włożonym do piekarnika.
Wystarczy, że żona przerwie mi w połowie zdania.
Wystarczy, że strona internetowa nie załaduje się w 3 sekundy.
Wystarczy, że mąż się nie domyśli (a przecież wcale nie musi).

W ciągu jednego dnia następuje ogromna liczba momentów, które są zapalnikiem do zdenerwowania. Jedna krótka chwila, jedno słowo, kilka decybeli ponad normę, brak zrozumienia czy złośliwość rzeczy martwych i mamy gotowy scenariusz na kolejne minuty naszego życia. Bliscy, którzy są w promieniu rażenia, doskonale wiedzą, co za chwilę nastąpi i mają ułamki sekund na szybkie uchylenie pokrywki. Często to jednak nie wystarcza. Garnek zaczyna bulgotać, a wywar gorzkich słów, krzyku, łez, wylewa się na kuchenkę. Teraz nie dość, że trzeba skręcić kurek z gazem, to jeszcze wszędzie wokół jest brudno i należy to powycierać. Na czarnym szkle akurat wszystko widać… niełatwo zmyć tak, by nie zostały smugi.

Patowa sytuacja

Tego dnia miałam wizytę poporodową u ginekologa. Data w kalendarzu od dawna wpisana, lecz jak się okazało na dwa dni przed, godzina trochę nie pasowała. Napisałam szybko do pani doktor czy da się coś jeszcze zamienić, bo nie dotrę na wyznaczony czas. Dzięki uprzejmości rejestratorki udało się o pół godziny przesunąć wizytę. Dzień konsultacji dograny z pracą męża, przedszkolem córki, cały plan obmyślony. Wiedziałam, że o 14:20 mąż wyjedzie z pracy, więc szybko nakarmiłam synka i czekałam ubrana, wyglądając za złotym autem. O 14:30 zadzwonił telefon. Emil. Wiedziałam, że coś się stało, obstawiałam korki, w dalszym obszarze mózgu wystąpiła stłuczka, a w głowie już pojawiła się czarna wizja nie dotarcia do lekarza.

„No hej, słuchaj, nie ma opcji, że zdążysz. Nie mogę wyjechać spod firmy” – zawiedzionym głosem rzekł mąż.
„Ale jak to?” – czułam, że to znane mi uczucie gotującego ciepła rośnie – od nóg ku górze. Nerwowo spojrzałam na zegarek.
„No stanąłem na parkingu tam gdzie zawsze, ale ktoś mnie zastawił. Nie zostawił za szybą kartki z numerem. Wszystkie auta wokół mają informację, a to jedno nie ma. Za mną też akurat stoi inne auto” – mąż nerwowo wyjaśnił okoliczność.

Na dowód, po chwili wysłał fotkę, że nie zmieści się w pozostawionym przez auto miejscu do przejazdu. Swoje zdenerwowanie zaczęłam odczuwać w żołądku, ciało jakby rozgrzewało się do ataku. Wiedziałam, że na wizytę już nie zdążę, a przecież dopiero co uprzejma pani i tak dostosowywała się do mojej niedyspozycji.

„No nieeee…” – mój głos zdradził już wszystko. Apogeum było na progu. „To co teraz? Ile będziesz czekał na jakiegoś człowieka? Idź może zapytaj, czy nie siedzi w kawiarni obok. A jak przyjdzie, to koniecznie mu powiedz, że to niedorzeczne. Że się spieszyłeś. Pokaż, że wkurzyła cię ta sytuacja! A jeśli będziesz tam do wieczora czekał, to kto odbierze Idę z przedszkola? Babcia przecież w pracy, a ja z maluchami…” – gniewnym tonem wypowiedziałam potok przychodzących mi myśli i rad.

„Zuza, wiem, no nic już nie zrobimy, widzisz pracuję tu 4 lata i nigdy się to nie zdarzyło. Akurat dziś! Też jestem wściekły, ale nic nie mogę zrobić” – Emil próbował mnie jakoś opanować.

Rozłączyliśmy się i zaczęłam dzwonić do rejestracji, by zacząć głupio się tłumaczyć. Nienawidzę kontaktu telefonicznego. Zawsze mnie to stresuje, a jeszcze musiałam wygłosić nędzną przemowę o tym, czemu znowu mi coś nie wyszło. Nie dość, że było mi gorąco w ubranej już kurtce, to jeszcze złość rozrywała mnie od środka. Nikt nie odebrał… Snułam wizję, że nie docieram na czas, pani denerwuje się na mnie, a kolejka sztucznie wydłuża. Jestem raczej zorganizowaną i słowną osobą, dlatego takie sytuacje wprowadzają we mnie bardzo duży chaos.

„Boże, no pomóż” – oto, co się stało

Zrezygnowana usiadłam na krześle. Tona myśli kotłowała się w głowie, a ja w tym przeszywającym na wskroś gniewie, przez zaciśnięte zęby i ledwo uchylone usta, wypowiedziałam tylko: „Boże, no pomóż!”. To było cholernie trudne! Przecież byłam rozgrzana negatywnymi emocjami do granic. Spod nosa wyszło mi kilka niestosownych słów. Jak mogę w TAKIEJ chwili prosić o cokolwiek Najdoskonalszego?! Nie zdążyłam nawet zacząć odmawiać jakiejś regułki modlitewnej, gdy zadzwonił telefon. Odebrałam i usłyszałam szum jadącego auta.

„Nooo słuchaj, ja już jadę, jestem koło Zbawiciela” (mijana parafia po drodze z pracy) – powiedział już bardziej wyluzowany Emil.
„No coś Ty! Jak to?” – zaskoczona spojrzałam kątem oka na zegarek.
„A usiadłem do samochodu i zacząłem odmawiać Zdrowaś Maryjo. Jeszcze nie skończyłem, patrzę, a za mną do innego auta wsiada pani. Szybko ruszyłem, żeby nikt nie nadjechał i się udało”.

Opadła mi lekko szczęka. Numeru do pana z auta nie mieliśmy, ale wystarczyło wykręcić… do Boga. Prędko wyjaśniłam mężowi, że właśnie zrezygnowana westchnęłam o pomoc, choć ledwo przełamałam się na jakiekolwiek słowo. Emil tylko dodał: „Czemu mnie to nie dziwi?” – bo Bóg pomaga nam niemal nieustannie, a w dodatku często w jednym czasie mamy podobne myśli. Mimo to ta pomoc z góry przychodzi w różnych momentach – nie tylko wtedy, gdy akurat wylewają się pokłady złości. W takich momentach po prostu wewnętrzna niegodność nie pozwala prosić. Tymczasem Najwyższy pokazał, że jest, że czeka właśnie w tym momencie, gdy gaz już za mocno podkręcony, a z gara dawno uleciało.  

Po chwili oddzwoniła recepcjonistka. Wyjaśniłam jej zaszłą sytuację, bo i tak nie byłam w stanie zdążyć na czas i zaskoczona usłyszałam, że w takim razie rozumie i jeśli mi pasuje to zaprasza za półtorej godziny. Ucieszyłam się, że nie spadło na mnie wiadro oskarżeń i że tego dnia w naprawdę dobrej atmosferze mogłam jeszcze uczestniczyć w badaniu i zamknąć całkowicie okres trzeciej ciąży, porodu i połogu.

Walczę o ciebie nieustannie

To zajście było dla nas cenną lekcją, o której mówiliśmy jeszcze przez kolejne dni. Tamta chwila odrzucenia, gniewu i wyciągnięcia ręki do Jezusa, przypomniała mi znany, często pokazywany młodzieży filmik „Lifehouse – Everything”, gdzie Bóg do końca walczy o człowieka popadającego w kolejne uzależnienia.

Tutaj, choć nie o nałogi chodzi, to jednak, by wypowiedzieć „Boże, no pomóż!”, przeszłam właśnie taką samą, wewnętrzną, trudną drogę, jak występująca w materiale wideo dziewczyna. Całokształt pokazał, że nie zawsze musi wydarzyć się coś niesłychanego i wielkiego, by Bóg przyszedł i obdarzył łaską, ale – wręcz przeciwnie – w małych życiowych sytuacjach, kiedy my już nie dajemy rady, kiedy z iskry może wypłynąć więcej złego niż dobrego, wtedy On jest, czeka jak na syna i córkę marnotrawną. Czeka tylko na nasze choćby drobne westchnienie, by móc rozlać zdroje swoich łask i zakręcić kurek, by szybciej schłodzić ten wielki gar gorącej zupy. Przy okazji znów zobaczyliśmy, że gdzie dwóch albo trzech gromadzi się w Jego imię, tam On jest wśród nich. (por. Mt 18,20)

Zobacz także