Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Większość szkół katolickich ma renomę, a nieodłącznym elementem tej renomy jest comiesięczne czesne. Ta rozmowa udowadnia jednak, że wcale nie musi tak być. Można znaleźć dobrą, katolicką i bezpłatną szkołę.
Z Bernadettą Franek, szczęśliwą żoną i mamą trójki adoptowanych dzieci, rozmawia Karolina Guzik.
Szkoła katolicka? No nie wiem…
Karolina Guzik: Jakie były wasze priorytety, kiedy szukaliście szkoły dla waszej najstarszej Łucji?
Bernadetta Franek: Mieliśmy w zasadzie trzy warunki: żeby była to szkoła katolicka, darmowa i żeby była blisko dziadków.
Ciekawe założenia!
Poważnie! Może powiem trochę o tym drugim warunku. Już żłobek wybieraliśmy pod takim kątem, by w razie nagłej sytuacji, dziadkowie mogli odebrać Łucję. Przedszkole było w tym samym rejonie, więc szkoda by było, gdyby szkoła podstawowa zmieniła tę tradycję. Łucja ma cudownych dziadków, na pomoc których zawsze możemy liczyć, więc lokalizacja szkoły była dla nas ważna.
Czy to było bardzo ważne, żeby szkoła była katolicka?
Chodziło nam przede wszystkim o wartości. Panuje taka opinia o szkołach katolickich, że przewyższają poziomem placówki świeckie. Szczerze mówiąc, w ogóle nie patrzyłam na to, jak wysoko szkoła stoi w rankingach. Ważne były dla mnie wartości, atmosfera… Łucja jest naszym najstarszym dzieckiem. Co więcej, jest najstarsza wśród dzieci w najbliższych nam rodzinach. Czujemy trochę, że przecieramy szlaki z tą katolicką szkołą.
Ale ten pomysł nie był od początku oczywisty. Kiedy Łucja była malutka, rozmawialiśmy ze znajomymi ze wspólnoty, którzy bardzo entuzjastycznie opowiadali o katolickich placówkach edukacyjnych, do których zamierzali posłać swoje dzieci. Nadziwić się nie mogłam, że to dla nich takie ważne, żeby przedszkole/szkoła były katolickie. Wracały do mnie takie powtarzane w społeczeństwie wątpliwości, że to wychowywanie dziecka pod kloszem, że potem, po skończeniu szkoły, może się zbuntować i pójść w totalnie inną stronę, że pójdzie w świat takie wychuchane, nieświadome zła, które czai się na każdym rogu…
Ale…
Ale pamiętam, jak wtedy jeden ze znajomych wymienił wśród argumentów taki, którym mnie totalnie kupił. Chodzi o środowisko. Na dziecko w wieku szkolnym coraz większy wpływ mają rówieśnicy. Czemu nie mieliby to być wierzący rówieśnicy? I to był moment, kiedy pomyślałam: „łał, no tak”.
Nie jestem oczywiście tak naiwna, żeby – po pierwsze – sądzić, że wszystkie dzieci w szkołach katolickich to aniołki, a po drugie, że już teraz Łucja nigdy nie wpadnie w złe towarzystwo. Chodzi o to, że w takich szkołach ryzyko tzw. złego towarzystwa jest mniejsze. A to jest dla mnie ważne.
Skakałam z radości!
Czy to był jedyny argument „za”?
Nie. Chcieliśmy również, by szkoła była przedłużeniem tego, czego uczymy w domu: miłości do Boga i ludzi, wzajemnej pomocy, kultury osobistej, rozwoju pasji. I pamiętam, jak na spotkaniu rekrutacyjnym z siostrą dyrektor, ona opowiadała nam o tym, jak chcą rozpalać w dzieciach pasję do czytania. Mówiła, jak ważny jest dla nich rozwój konkretnych talentów, które dziecko otrzymało od Boga. Podkreślała wyczulanie dziecka na drugiego człowieka… Pamiętam, że słuchałam tego i moje serce skakało z radości, krzycząc „to jest to!”. Nie wspomnę już o tym, że oczywiście była to jedna z tych szkół, które spełniały warunek pod tytułem „szkoła bezpłatna”. Logistyka w tym wypadku jest dla nas pewnym wysiłkiem, ale uważamy, że warto. I szukając szkoły z wartościami, nie trzeba z góry zakładać, że taka szkoła na pewno będzie płatna. Bezpłatnych szkół katolickich jest niewiele, ale są.
A czy zwyczajne publiczne szkoły wchodziły w grę?
Był taki moment, kiedy rozważaliśmy szkołę rejonową. Nasza córka nie dostała się do jednej ze szkół katolickich, na którą bardzo liczyliśmy. Mieliśmy do wyboru szkołę rejonową albo szkołę katolicką ciut dalej. Pojawiały się wątpliwości, bo przecież wygodniej byłoby chodzić do szkoły na piechotę i mieć koleżanki w okolicy. Ale miałam w głowie wszystkie te pozytywne informacje zwrotne o szkołach katolickich, których zdążyłam się nasłuchać od wspólnotowych znajomych i w sercu czułam, że jeśli chcę przedłużenia wartości, to niestety nie znajdę tego w zwyczajnej szkole. I tak dowozimy nasze dziecko z wioski do centrum Wrocławia.
„Toż to nowa era!”
Jakie emocje towarzyszyły ci, kiedy pierwsze z twoich dzieci szło do szkoły?
To była ogromna mieszanina emocji. Zastanawiam się, kto bardziej przeżywał. Ja czy córka? Na pewno było podekscytowanie z nowego, radość z katolickiej szkoły, duma z mundurka. Wróciły przyjemne wspomnienia z czasów, kiedy sama kupowałam sobie piękne artykuły szkolne… Była też obawa, jak sobie poradzi. Czy będzie jedynym żywiołowym dzieckiem w klasie? Czy pamięta, jak się przedstawić nowym koleżankom? I była też panika: „Jestem rodzicem dziecka z podstawówki! Toż to nowa era w rodzicielstwie! Wywiadówki, zadania domowe! Jak ja sobie poradzę?”. Ale po pierwszym dniu, pierwszym wyjściu na szkolną Mszę Świętą, kiedy widziałam, że jest w parze z nową koleżanką, po pierwszym spotkaniu rodziców, jest już dużo lżej.
Jakie wsparcie, twoim zdaniem, jest najważniejsze dla dziecka w tych pierwszych dniach?
Dla nas ważne były spokój, opanowanie, przygotowanie, uśmiech, rozmowa, obecność. Zależało nam, by pokazać dziecku, że się cieszymy z jego nowej przygody. Zwracaliśmy uwagę, by być opanowanym przy porannym pośpiechu. Od początku uczyć dziecko nowych nawyków, np. przygotowywania plecaka na następny dzień.
Zawsze pytam Łucję, jak tam w szkole, i czekam co mi powie. Nie naciskam. Daję obecność, bo to duża zmiana dla dziecka: inne miejsce, inne zasady, inna pani od angielskiego… To dużo dla tego małego człowieka. Przy tylu zmianach dobrze jest mieć po szkole tych samych mamę i tatę, razem zjeść, pójść na spacer. Starałam się też, żeby te pierwsze dni były przede wszystkim radosne. I celebrowałam z nią ten nowy etap. Np. kupiłam balona z helem w kształcie jedynki, na pierwszy dzień szkoły i tak ją przywitałam przy odbiorze.
Liczy się spójność
Dużo mówimy o dzieciach, a powiedz mi proszę, co dla Ciebie jest ważne w kontakcie rodzic-szkoła?
Każdy ma jakiegoś bzika. Ja mam bzika na punkcie komunikacji. Szczególnie przy takich dużych zmianach kluczowa jest dla mnie NADkomunikacja, czyli (z perspektywy szkoły) mówienie tego, co chcemy przekazać, PLUS to, co może pozostawać w sferze domysłów odbiorców – żeby rodzice nie musieli się domyślać.
Ważne jest dla mnie, żeby szkoła na czas informowała nas, rodziców, o nowych ustaleniach/wymaganiach/pomysłach. Marzy mi się dostawać informacje z kilkudniowym wyprzedzeniem, o tym, co przynieść do szkoły. Ja często potrzebuję więcej czasu, żeby zorganizować koszulkę/kasztany/czerwone rajstopy itp. Cieszę się więc, kiedy dostaję taką wiadomość wcześniej niż dzień przed terminem. Rzecz jasna, oczekuję też od szkoły informacji zwrotnej nt. dziecka, jego zachowania, postępów i ogólnej współpracy służącej jego rozwojowi. Mam szczerą nadzieję, że tak to właśnie u nas będzie wyglądało.
Czy twoim zdaniem główna edukacja dzieci dokonuje się w domu, a szkoła jest jej uzupełnieniem? Czy może na odwrót? A może w ogóle nie tak? Jak Ty uważasz?
Edukacja w szkole, a dom uzupełnia. Wychowanie w domu, a szkoła uzupełnia. Ja niestety nie jestem jedną z tych budzących mój ogromny podziw mam, które prowadzą edukację domową. Na pewno zależy to i od rodziców i od dzieci, i ja wiem, że zarówno Łucji, jak i Hubertowi (zobaczymy jak z Michałkiem), potrzebna jest edukacja w placówce oświatowej. A mamie i tacie jest potrzebne, żeby dzieci właśnie tam zdobywały wiedzę. My uzupełniamy ją, czytając dzieciom książki, oglądając filmy przyrodnicze, wybierając się na rodzinne wycieczki na łono natury czy do muzeów. Wychowujemy za to przede wszystkim my, rodzice, i często odczuwamy, że dla nas jest to trud przez wielkie „T”. Dlatego bardzo nam pomaga ta świadomość, że i my i szkoła mówimy do dzieci tym samym językiem. Te wartości, postawy i zasady, które staramy się wypracować w domu, są powtarzane przez nauczycieli w szkole. Spójność, to dla mnie słowo klucz.