Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Michałkowa w Górach Sowich. Słoneczna, wrześniowa niedziela. Przyjeżdżamy w to miejsce za namową przyjaciół. To tu Marta i Andrzej Zarzyccy tworzą rodzinę zastępczą zawodową i w każdą niedzielę zapraszają, by wejść w ich klimat, a przy okazji napić się kawy i poczęstować ciastem domowej roboty.
Wizytę zaczęliśmy u “gospodyni”
“Chodźcie nad staw, pokażę wam grotę Matki Bożej, którą budujemy. Dwa tygodnie temu zawierzyliśmy się jej opiece” – wprowadza nas Andrzej.
Nie spodziewałam się, że właśnie od tego zaczniemy naszą znajomość, ale od razu widać, kto tu rządzi. Po drodze mijamy wesołe, kolorowe kąciki zabaw. Dzieci bawią się wspólnie albo biegają za kotami. Sielsko, aż miło. Nad stawem za domem Andrzej pokazuje obraz Matki Bożej Piekarskiej – Lekarki Chorych namalowany na szkle przez podhalańską artystkę. W budowanej wokół obrazu grocie każdy kamień symbolizuje konkretnego człowieka, który im pomógł. Bo gdy będę rozmawiać z Andrzejem kilka dni później, okaże się, że te sielankowe chwile to przebłyski na drodze pełnej trudności i cierpienia. Często zupełnie niewinnego.
Historia Andrzeja
Całą młodość miałem bardzo burzliwą. Dużo alkoholu, dużo wyjazdów, dużo koncertów. Inspiracja Ryśkiem Riedlem, hippisami, włóczęgostwo, trochę narkotyków. Budziłem się zapity na klatkach, pod ławkami. Rozpoczynałem jedne, drugie, trzecie studia, których nie kończyłem. Wyjechałem w pewnym momencie na Woodstock, potem od razu z Woodstocku do Kopenhagi. Znowu wpadłem w środowisko, które nadużywało alkoholu. Spędziłem tam blisko rok i wróciłem poturbowany do Polski z jakąś taką chęcią, żeby coś zrobić ze swoim życiem.
W urzędzie pracy w Piekarach Śląskich znalazłem ogłoszenie. Brzmiało: „Zatrudnimy terapeutę zajęciowego w domu dla psychicznie i przewlekle chorych”. Zafascynowało mnie to. Poprosiłem o skierowanie, którego pani nie chciała mi dać, bo byłem w długich włosach, opasce, bluzie w kwiaty, ale udało się. Poszedłem do tego ośrodka, tam się trochę poskładałem i odnalazłem. Zobaczyłem, że pomaganie i poświęcanie czasu innym daje dużo energii, ciepła, taki pozytywny haj. Bardzo się zintegrowałem z tymi ludźmi, wyjeżdżałem z nimi na wycieczki, turnusy.
W pracy poznałem moją żonę, ukochaną Martę, która zaczęła mnie odciągać od włóczącego się i nadużywającego alkoholu towarzystwa. Z Martą nie przedłużyli umowy i podjęła pracę w domu dziecka. A ja borykałem się z myślą, by stworzyć coś na wzór domu starców – gdzieś w górach, w zaciszu przyrody, by im pomagać na swój sposób. Na mszy z okazji 50-tych urodzin mojej mamy modliłem się i przyszły łzy i natchnienie, by zająć się dziećmi.
Wróciliśmy na obiad, a ja zacząłem jak szalony opowiadać, że zakładamy wioskę dziecięcą. Wszyscy patrzyli na mnie, jakbym zwariował. Jedna tylko moja kuzynka powiedziała: „Andrzej, to jest super pomysł”. Marta zerkała na mnie pytającym wzrokiem, czy oszalałem. Ale temat się ukorzenił. Marta, pracując w domu dziecka, widziała różne niedostatki instytucji: jak praca idzie mocno na marne, jak te dzieci pędzą na zatracenie, jak trafiają kolejni wychowankowie, powielając schemat pod tytułem: “rodzic był w domu dziecka, jego dziecko też tam trafia”.
Gdy jest pięciu wychowawców i jeden wyjdzie z jakąś inicjatywą, na przykład żeby dzieci posadziły pomidory i o nie zadbały, to inny powie: „Wyrzućcie te chwasty. Po co nam one?”. Podobnie z wyciąganiem konsekwencji. Jeden wychowawca za złe zachowanie odbierze dziecku jakiś przywilej, drugi przymknie na to oko.
Sam do końca nie rozumiem skąd ten pomysł wioski dziecięcej. W każdym razie poszedłem na studia psychologiczne, by ugruntować moją wiedzę i przygotować się. Marta natomiast coraz rzadziej mówiła „nie”.
Krzysiek
Krzysiek* był pierwszym wychowankiem, którego opiekunem prawnym stała się Marta. To był zagubiony, poturbowany 12-latek. Najpierw trafił do domu dziecka od rodziców. Za drugim razem od siostry, która nie dała sobie z nim rady. Pojawił się jego dużo starszy, dobrze sytuowany brat. Wiele rzeczy mu obiecywał – że się nim zajmie, że będą rodziną. Wziął go na weekend, a po kilku godzinach odwiózł, mówiąc, że to się nie uda.
Marta i Andrzej zaopiekowali się chłopcem. Grali z nim w piłkę, brali na wycieczki. Stali się rodziną zaprzyjaźnioną, co oznaczało, że mogli go zabierać na weekendy i święta. Zrobili kurs na rodzinę zastępczą i zdecydowali się wziąć do siebie zbuntowanego nastolatka, który bardzo się ucieszył, że nie musi już wracać do domu dziecka. Problemów było szereg: ze szkołą, używkami, biologiczną rodziną.
Po osiągnięciu przez Krzyśka pełnoletniości te problemy jeszcze się nasiliły. “Z perspektywy czasu wiem, że zawsze można zrobić więcej. Ale wiem też, że zrobiliśmy dużo, żeby go spróbować wyciągnąć” – mówi Andrzej. Zarzyccy cały czas mają kontakt z Krzyśkiem, który aktualnie próbuje ułożyć sobie życie.
Antek
Małżeństwo starało się o własne dziecko przez pięć lat. Andrzej wspomina zimowy spacer z psem, podczas którego modlił się: „Panie Boże, pragniemy tego dziecka, bardzo je kochamy, ale Twoja wola, nie nasza. Jeśli nie dla nas jest rodzicielstwo, będzie nam trudno, ale zrozumiemy. Chcemy wypełniać Twoją wolę. Tak czy inaczej, chcemy zbudować wioskę”.
Andrzej wyraźnie czuł, że wioska jest już z Panem Bogiem „ustalona”, Marta wyraziła zgodę. Miesiąc po tej modlitwie okazało się, że Marta jest w ciąży. W życiu Zarzyckich pojawił się długo wyczekiwany i wytęskniony Antek. A wkrótce potem pojawiła się również oferta kupna gospodarstwa w Michałkowej. Zarzyccy nabyli dom w pięknej okolicy, ale był to początek nowych problemów. Zarówno właściciele, jak i rzeczoznawca twierdzili, że budynek kwalifikuje się do lekkiego odświeżenia.
Po pierwszej sierpniowej ulewie okazało się, jak bardzo nieszczelny jest dach budynku. Trzeba było jak najszybciej go wymienić, ale nie jest łatwo od ręki o dobrych fachowców. Niestety, Marta z Antkiem musieli wrócić do starego mieszkania do Piekar, a Andrzej próbował zrobić z “fachowcami” generalny remont. Kosztowało go to mnóstwo nerwów i pieniędzy. Byłoby fatalnie, gdyby nie zaczęli pojawiać się dobrzy ludzie: najpierw przyjaciele i rodzina, potem ksiądz z Jaroszowa wraz z wolontariuszami, lokalni dziennikarze i ci, którzy po prostu pomaganie mają we krwi. Udało się przystosować część domu i w grudniu ubiegłego roku Marta i Antek mogli z powrotem przyjechać do Michałkowej. Ledwo wrócili, rodzina zaczęła się powiększać…
Dzieci
Zarzyccy mają obecnie w pieczy zastępczej czwórkę podopiecznych. Dwoje dzieci z interwencji trafiło do rodziny w styczniu bieżącego roku. “Kosztowało nas to dużo łez, lęków. Nie wiedzieliśmy o tych dzieciach wielu rzeczy. Doświadczyło nas to bardzo mocno” – mówi Andrzej, mając na myśli zarówno ich, rodziców, jak i małego Antka. “Ale te dzieci niczemu nie są winne. W pomoc im włożyliśmy ogrom pracy” – dodaje.
W kwietniu do rodziny dołączyła kolejna dwójka rodzeństwa. Znów zrobiło się „hardkorowo” i znów trzeba było tworzyć nowe więzi. “Obecnie wszyscy jesteśmy w zupełnie innym miejscu niż na początku” – zauważa Andrzej. “Ta praca przyniosła bardzo dobre owoce. Teraz Antek i te dzieci przytulają się wzajemnie. Jest dużo lepiej. Ale te dzieciaczki wiedzą, kto jest ich mamą i tatą. Nawet jeśli rodzice nawalili, ta więź jest najsilniejsza” – podkreśla mój rozmówca.
Andrzej dzieli się tym, jak ciężko jest o wizyty u specjalistów. A są to wizyty prywatne, bo dzieci nie załapały się na program wczesnego wspomagania rozwoju lub też brakuje specjalistów na NFZ. Jeśli rodzice biologiczni negują potrzebę leczenia i je utrudniają, to podjęcie wielopłaszczyznowej terapii, której podopieczni potrzebują, staje się prawdziwym wyzwaniem.
“Ale są też wspaniałe chwile, kiedy widzimy efekty naszej cierpliwości. Nie jest spokojnie, ale jest spokojniej” – mówi zastępczy tata. “Teraz dzieci próbują tłumaczyć sobie swoje emocje, poradzić sobie z czymś, stworzyć relację. Mówią: kocham cię. Wiosną, gdy padało któryś tydzień z rzędu, nic nie można było zrobić na dworze i dzieciaki rozsadzała energia, przyszła do mnie na kolana Weronika* i zrobiła znak krzyża na czole. I w tym momencie wyszło słońce, a promienie padły na mnie i to dziecko. To jest jak potwierdzenie, że idziesz dobrą drogą” – opowiada Andrzej.
Pomocne Wzgórze
Andrzej wskazuje, że rzeczywistość rodziny zastępczej nie wygląda tak, jak w znanym serialu. Trzeba być przygotowanym na ciężką pracę i sama miłość nie wystarczy. Potrzeba wiedzy, żeby robić to dobrze – skąd pewne zachowania się biorą, jak na nie wpłynąć, jak nie bagatelizować pewnych sygnałów? I potrzeba dużo siły. Skąd ją brać?
“Ja mam Pana Boga. Biorę siłę z góry. Proszę też wszystkich o modlitwę. Te wszystkie emocje spadają na nas, rodziców. Dlatego w przyszłym roku chcę otworzyć Marcie pracownię artystyczną, żeby tam mogła zostawiać to, co jest trudne. Marta musi mnie naprawdę bardzo kochać, że to wszystko ze mną robi. I za to jej bardzo dziękuję” – wzrusza się Andrzej. “A ty jak sobie radzisz z emocjami?” – pytam. “Czasami chodzimy sobie z dzieciakami pokrzyczeć do lasu. Ale mi wystarczy ten szum rzeki, ten wiatr, góry, łąka, zachód słońca, uśmiech Marty, nasz cud w postaci Antka” – odpowiada.
Zarzyccy swoją pracę chcieli robić w zaciszu gór, zupełnie niemedialnie. Wiele osób ich wspiera: babcie, rodzina, sąsiedzi, przyjaciele i znajomi z kościoła. Ale różne komplikacje doprowadziły do tego, że po cichu już się nie dało. Wokół Pomocnego Wzgórza (bo tak nazwali swoją organizację) tworzy się społeczność – również społeczność internautów – którzy wspierają projekt swoimi datkami, chociażby po to, żeby dokończyć pokoje dzieci. “Widocznie Pan Bóg tak chciał. Może trzeba było to nagłośnić” – analizuje Andrzej. “Kolejne pokolenia trafiają do domu dziecka. Był alkohol u babci, był alkohol u mamy, a my chcemy zrobić wszystko, żeby nie było alkoholu u dzieci. Ja rzuciłem alkohol całkowicie. Nie chcę, żeby moje dzieci widziały mnie pod wpływem. Jestem całkowitym abstynentem i to też jest dar Boży – łaska uzdrowienia, za którą dziękuję. Mam za co dziękować i dlatego chcę oddać życie, by pomóc tym dzieciakom” – deklaruje mój rozmówca.
Pomocne Wzgórze to miejsce szeroko otwarte. “Powolutku, po kolei, przyjeżdżają kolejne osoby, które chcą nam pomóc w tym projekcie” – mówi Andrzej. I się dzieje! Leśna kawiarenka, kiermasze, warsztaty dla rodziców i dzieci oraz wiele kreatywnych atrakcji. Wszystko w pięknej okolicy – przy zaporze na Bystrzycy, niedaleko Zamku Grodno. Wszystko pod czujnym okiem Matki Bożej Piekarskiej. Andrzej obiecał jej, że w Michałkowej też będzie miała swoje miejsce. A ona wybrała tę malowniczą wioskę, by być w niej mamą uzdrawiającą trudne relacje i leczącą dorosłe problemy małych dzieci.
*imiona podopiecznych zostały zmienione
(Zdjęcie główne: Paweł Trawka)