Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
Dopiero gdy zostałam mamą, doświadczyłam, co znaczy prawdziwa wolność. I bynajmniej nie mam tu na myśli chwili, kiedy wszystkie dzieci już zasną.
Z głębi serca…
Bycie mamą długo nie stanowiło dla mnie priorytetu. W moim otoczeniu nie było żadnych maluchów. I dobrze, nikt mi nie przeszkadzał. Mogłam skupić się na nauce i na tym, co uznawałam za ważne. A jednak w głębi serca czułam, że nie nauczę się, co to jest miłość, jeśli zawsze będę kładła się spać ze zdjętymi soczewkami i umytymi zębami. Nie dowiem się, na czym polega poświęcenie, jeśli mój plan dnia nie rozsypie się, jak koraliki z potrąconego pudełka. Nie doświadczę, gdzie są granice mojej cierpliwości, jeśli zawsze będę miała miejsce na postawienie stopy. Szczerze, myślałam wtedy, że życie siostry zakonnej byłoby dla mnie za łatwe, bo wyobrażałam je sobie poukładane jak książki na mojej półce.
Moje powołanie rodziło się w kontrze do tego, w czym dorastałam, właściwie wbrew mnie. Czułam, że mój uporządkowany świat musi zostać zburzony przez paluszki z opcją szybkiego ładowania i brutalnie zdeptany delikatnymi stópkami.
Czytaj także: Jak być mamą na 100% i się nie wypalić? Oto mój sposób
Na razie we dwoje
Poznałam chłopaka, który lubił bawić się z dziećmi, a one uwielbiały bawić się z nim. Myślałam pragmatycznie: materiał na takiego ojca nie może się zmarnować, więc zgodzę się na dzieci. Przynajmniej ojca będą miały fajnego. Pół żartem, pół serio ustaliliśmy, że to on będzie z nimi „siedział w domu”. W końcu miał wykształcenie teologiczne, więc wydawało się to nawet materialnie uzasadnione. No i jeszcze jeden warunek: przez pierwszy rok małżeństwa ani słowa o dzieciach. Mój przyszły mąż również miał możliwość wyrażenia swojego zdania i to pisemnie w liście: chciał mieć „czwórkę dzieci, w kolejności: chłopiec, dziewczynka, dwóch chłopców.” Ale niedorzeczność tego zapisu kazała mi szybko o nim zapomnieć.
Okazało się, że nie tylko my przestrzegaliśmy naszej umowy. Dziecko też trzymało się ustaleń i dało znać o swoim istnieniu dokładnie dzień po naszej pierwszej rocznicy ślubu, którą świętowaliśmy – a przynajmniej byliśmy o tym święcie przekonani – tylko we dwoje.
Przypadliśmy sobie do gustu
Już w pierwszych tygodniach bycia z maluszkiem w domu, uznałam, że praca była łatwiejsza. Żeby nie narzekać, postanowiliśmy z mężem śpiewać pieśni uwielbienia. A gdy przyjechali teściowie, przespaliśmy trzy godziny w biały dzień, podczas gdy synek bujał się na rękach babci.
Przyzwyczajałam się do roli matki, ciągle próbując kształcić się w zawodzie. Miałam jednak pewne atuty, które sprawiały, że syn chciał przebywać z mamą, więc ja też przebywałam z nim i obserwowałam po raz pierwszy w życiu rozwój człowieka. Przyzwyczajaliśmy się do siebie i nawet się polubiliśmy. Gdy pojawiła się córka, stwierdziłam, że nie będę dzielić czasu między rodzinę i „karierę”, więc to drugie zawiesiłam. A potem urodził się syn. I znowu syn.
Wolność z setką ograniczeń?
Zupełnie nieoczywistym odkryciem tego czasu macierzyństwa jest poczucie wolności, jakiego doświadczam. Nie, to nie pomyłka. Choć brzmi to dziwnie, z tymi czterema wagonikami i setką ograniczeń jestem „sterem, żeglarzem i okrętem”. Ale inaczej niż u Mickiewicza – jestem nimi dla kogoś i płynę w podróż już nieco mniej introwertycznie niż dawniej. Woda co chwilę mąci się i pieni. Po spokojnej niegdyś tafli zostało wspomnienie, jak po czystej podłodze. Za to odkrywamy nowe lądy i poszerzamy horyzonty, nawet jeśli zarzucamy kotwicę na placu zabaw przed domem.
Na własnej skórze przekonałam się, że nie ma wolności bez wzięcia na siebie odpowiedzialności. W tym wypadku odpowiedzialności za to małe życie. Nie uwolniło mnie to całkowicie od egoizmu. Ciągle walczę z fałszywymi wyobrażeniami, że bycie kimś jest wypadkową zdobytej wiedzy, doświadczenia zawodowego i zajmowanego stanowiska. Ale wiem, że tego rodzaju spokoju i stabilności (kolejne słowa pozornie niepasujące do dzieci), wypływającego z oddawania sobie nawzajem życia w codzienności, nie doświadczę w żadnej firmie.
Sposób na dzietność
Gdy wiele umysłów dokonuje analizy, dlaczego w Czechach wskaźniki dzietności poszybowały w górę, warto zamiast lub oprócz tego zastanowić się, co możemy zrobić, żeby nasze córki chciały być matkami, a nasi synowie ojcami. Podkreślanie, że nauka jest najważniejsza raczej w tym nie pomoże, a czasem zaszkodzi. Jak zwykle, najlepszy jest przykład. Pokazanie, że właśnie my robimy wielkie rzeczy, bo jesteśmy matkami i ojcami tak wyjątkowych osób(ek). Przyznanie się (przed sobą samym także), że stając się matką/ojcem, otrzymałam/-em najlepszą pracę na świecie.
Lekcje u św. Joanny
Owszem, chwile bez dzieci potrafią smakować jak wyborne wino. Ale tylko dlatego, że nie pije się go na co dzień. Oto jedna z takich chwil: Mieliśmy w tym miesiącu okazję być z mężem w Mesero, gdzie pracowała św. Joanna Beretta Molla. Niedzielne, słoneczne (ale bez przesady) popołudnie. W sanktuarium przy bocznym ołtarzu z wizerunkiem św. Joanny wiszą wota: śliniaczki z naszytymi imionami i datami urodzin oraz maleńkie buciki. Jest tego naprawdę wiele. Pomodlić się w zasadzie nie da, bo tuż przed drzwiami kościoła trwa festyn rodzinny, zresztą na cześć św. Joanny. Siedzące na krzesełkach dzieci oglądają pokaz iluzjonisty. Jest jak w domu, gdzie również nie można w spokoju się pomodlić, bo dzieci za głośno się bawią.
Idziemy na cmentarz komunalny, gdzie ciało świętej spoczywa w rodzinnym grobowcu. Z włoską pielgrzymką odmawiamy różaniec. Wszędzie jest na wskroś domowo, rodzinnie i ciepło (w dużej mierze za sprawą pełnych życzliwości księży i pań sprzedających pamiątki ze św. Gianną). Jest też bardzo wzruszająco. Obecność św. Joanny w tym miejscu jest wręcz namacalna, ale w sposób tak bliski i swojski, jakbyśmy przyjechali do mamy na szarlotkę. Trudne wybory, które podejmowała Joanna, okazały się w jakiś sposób ponadczasowe. Dzięki temu my, przybysze z Polski, możemy teraz grzać się przy jej matczynym sercu i inspirować jej małżeńską i macierzyńską postawą.
Jeszcze przed odlotem do Polski mąż zauważył, że podróże mają inną wartość, gdy jest komu ten świat tłumaczyć. I choć czas we dwoje wydawał się luksusową wolnością, to ta prawdziwa czekała na nas, zajadając z dziadkami czekoladki. Wróciliśmy, a mąż mógł opowiedzieć, co widzieliśmy, swoim: chłopcu, dziewczynce i dwóm chłopcom.