Przejdź do treści

Ks. Jan Zieja – wartość nieodkryta. Dlaczego mógłby być patronem rodzin?

← Wróć do artykułów

Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów

W przypadku tej postaci słowo “święty” bierzemy oczywiście w duży cudzysłów i jest to jedyny przypadek w naszej wakacyjnej serii, gdy przedstawiana postać nie jest choćby kandydatem na ołtarze. Niemniej dla mnie osobiście ks. Jan Zieja jest postacią bardzo ważną. Nie mogę się nadziwić, że człowiek tak barwny, o tak bogatym życiorysie, splatającym się nieustannie z najważniejszymi wydarzeniami historycznymi XX wieku – pozostaje praktycznie nieznany.

Ks. Zieja – nieświęty święty

Biografia ks. Ziei mogłaby się stać kanwą scenariusza filmowego. Mogłaby, gdyby nie to, że ten film już powstał, i to w gwiazdorskiej obsadzie, a jednak też przeszedł bez echa. Być może dlatego, że widzowie otrzymali kolejną hagiograficzną laurkę w miejsce opowieści o człowieku z krwi i kości…

Osoby, które kojarzą ks. Zieję, będą w stanie wymienić jednym tchem kilka niezwykłych faktów z jego życia: wyświęcony w 1919 roku, traktując radykalnie Ewangelię, był równocześnie zafascynowany Mahatmą Ghandim. Za pacyfistyczne kazanie w trakcie wojny polsko-bolszewickiej o mało co nie został rozstrzelany. W 1926 r. postanowił odbyć pieszą pielgrzymkę do Rzymu w żebraczym stroju, bez pieniędzy i bez paszportu (ostatecznie wrócił do kraju po dotarciu do Wiednia). Był kapelanem Armii Krajowej w czasie powstania warszawskiego. Po wojnie był związany między innymi ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego”, a w 1976 roku stał się jedną z ważniejszych postaci Komitetu Obrony Robotników, czyli zalążka tego, czym stała się później „Solidarność”. 

Przyjaźnił się między innymi z Jackiem Kuroniem i to właśnie Kuroń dał o nim takie świadectwo: 

W sporach, które się później toczyły między lewicą i prawicą, on starał się wysłuchać racji i nigdy nie zajmował stanowiska ze względu na jakąkolwiek etykietę. 

(Ks. J. Zieja, Życie Ewangelią. Spisane przez Jacka Moskwę, Kraków 2010, s. 263).

Myślę, że w tym jednym zdaniu kryje się źródło zarówno wielkości księdza Ziei, jak i jego paradoksalnej niepopularności…

Być ponad murami

Przyszło nam bowiem żyć w czasach, gdy w Polsce etykiety zastępują spotkanie z żywym – czującym i myślącym – drugim człowiekiem. To dlatego ks. Zieja jest dla mnie tak ważny – jest wzorem tego, jak przekraczać mury budowane wzdłuż ideologicznych podziałów. A przecież takie podziały zdarzają się nierzadko w naszych domach, a pewnie jeszcze częściej wśród dalszej rodziny.

Żyjemy w epoce „cancel culture”: jeśli masz poglądy lewicowe/prawicowe, a ja mam inne (czytaj: odwrotne), to nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. W tym jakże płytkim podejściu anulujemy nie tylko człowieczeństwo kogoś, kto powinien być naszym bratem, ale także swoje własne, sprowadzając siebie do systemu prostych znaków.

Moje dzieci, dorastając, coraz częściej stykają się z rzeczywistością, w której mierzy się wartość człowieka jego poglądami – na ile są słuszne, na ile są niesłuszne. Spotykają się z tym dzięki mediom czy rozmowom ze znajomymi. O wielu społecznych problemach dyskutujemy też otwarcie w domu. Staramy się jednak zaszczepić je przeciwko etykietowaniu ludzi. Mogę się z kimś nie zgadzać, nie mogę jednak odmawiać mu człowieczeństwa, nie mam prawa czuć się kimś lepszym, mądrzejszym, nie mogę udowadniać swojej wyższości – bo stoi to w jawnej sprzeczności z Ewangelią. I tego, jako rodzina, uczymy się od ks. Ziei.

On pokazywał całym sobą, że żyjąc Dobrą Nowiną, nie można dzielić ludzi wg ideologicznego klucza na takie czy inne obozy. 

W Ewangelii – znowu musimy do niej wracać – jest powiedziane, że Chrystus nie przyszedł świata potępiać, tylko zbawiać. […] Chrystus przyszedł świat zbawiać, a więc trzeba mówić to, co podnosi, zbawia. 

(Ks. J. Zieja, Życie Ewangelią. Spisane przez Jacka Moskwę, Kraków 2010, s. 258) 

Idąc za Ewangelią potrafił połączyć radykalizm swojej postawy z brakiem jakiegokolwiek fundamentalizmu, a przecież czasem te dwie postawy zdają się być nierozerwalne…

Ks. Zieja – naiwność czy mądrość?

Nie ukrywam, że moja fascynacja sylwetką ks. Ziei wiąże się z nostalgią za czasem, gdy ludziom różnice poglądów tak bardzo nie przeszkadzały. To także doświadczenie wyniesione z rodzinnego domu. Z okresu najmroczniejszego – okresu „stanu wojennego” i ostatnich lat komunizmu – gdy w prywatnych mieszkaniach ludzie spotykali się, by dyskutować, niekiedy nawet ostro i bez pardonu, ale w poszukiwaniu prawdy o drugim człowieku i z szacunkiem dla odmiennych poglądów. Wielość postaw i poglądów była wtedy bogactwem – nie przeszkodą i zagrożeniem. Jeśli nawet stanowiła wyzwanie, to w pozytywnym sensie, jako zachęta do wspólnego poszukiwania prawdy. Ale był to również czas, gdy dość oczywistą pokusą było proste definiowanie zła przez utożsamienie go z taką, a nie inną władzą. 

Ks. Zieja, podobnie jak ks. Jerzy Popiełuszko, przestrzegał przed tym, by złem odpowiadać na zło: 

Bo my, ludzie tego świata, z miłości do dobra próbujemy zło zwalczać, ale tak je zwalczamy, jak jacyś dzicy mieszkańcy puszczy, że gdzie w zło uderzymy, wyrasta nowe zło i gromadzi się, i wlecze za nami. Nasza walka ze złem nowe zło wywołuje, nowe zło rodzi i nie ma temu końca. I ciągle nam się zdaje, że aby zwalczać zło, trzeba koniecznie użyć zła, choćby jeszcze ten raz ostatni na zło złem odpowiedzieć, złem zabić zło. 

(Ks. J. Zieja, W ubóstwie i w miłości. Wybór kazań, Leszno 1997, s. 134). 

Z podobną argumentacją – by na zło odpowiedzieć przemocą, choćby nawet w imię dobra – spotykamy się i dzisiaj. Dla jednych słowa ks. Ziei będą mądrością, dla innych – niestety – naiwnością.

(Fot. facebook.com/KsZieja)

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także