Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów
„Nigdy przed 30. rokiem życia nie byłam na Triduum Paschalnym. Gdy czekałam na rozpoczęcie Wigilii Paschalnej, byłam w totalnym grobie, a gdy nad ranem wracałam do domu, czułam, że całkowicie zmartwychwstałam – mówi Julia Malinowska, żona i mama, mająca za sobą udany proces o stwierdzenie nieważności małżeństwa, z wykształcenia kartograf, miłośniczka ciszy i pieszych pielgrzymek do Santiago de Compostela.
Proces – droga oczyszczenia
Joanna i Mirosław Haładyjowie: Stwierdzenie nieważności sakramentu małżeństwa, funkcjonujące w powszechnej świadomości jako “rozwód kościelny”, jest dla katolików – mamy takie wrażenie – pewnym tabu, mimo że pozytywnych orzeczeń sądów kościelnych w tej kwestii z roku na rok przybywa. Ile czasu minęło od twojego wejścia na tę ścieżkę?
Julia Malinowska: Rzeczywiście, gdy słyszy się słowo „rozwód”, to jednak czuje się, że jest to coś traumatycznego, związanego z poczuciem pewnego końca. Jest to jeszcze trudniejsze dla nas, katolików, bo przecież uważamy, że miłość jest na całe życie, czego wyraz dajemy w przysiędze małżeńskiej.
Z moim byłym mężem [w sensie cywilnym – przypis red.] rozstałam się w 2013 r., a o stwierdzenie nieważności sakramentu zaczęłam ubiegać się dwa lata później. Nie znałam w moim otoczeniu nikogo, kto byłby w podobnej sytuacji. Ten proces pokazał mi, że nasze małżeństwo nigdy nie zaistniało w świetle miłości Boga, bo różne przesłanki nie zostały zachowane. To bardzo mi pomogło. Łatwiej było mi przyjąć, że po ludzku coś nam nie wyszło i spojrzeć na to, co wydarzyło się przed ślubem – że był tam brak prawdy i brak obecności.
Jest kilka przesłanek, które Kościół wymienia jako podstawy do stwierdzenia nieważności sakramentu małżeństwa. W tym procesie nie pierze się brudów – tego, co działo się po zawarciu związku, tylko patrzy się na to, co było przed. Na przykład brak szczerości, empatii względem siebie – coś, co spowodowało, że samo małżeństwo nie wyszło. Dla mnie to była bardzo oczyszczająca droga, pokazująca mnie, jako osobę świadomą swoich błędów i swojego braku autentyczności w relacji. To była dla mnie droga pracy nad sobą.
Fot. archiwum prywatne
Najpierw mediacja
Czy próbowałaś w jakiś sposób ratować tę relację?
Tak, próbowałam. Byliśmy na spotkaniach z mediatorem, który zaproponował, żebyśmy nauczyli się ze sobą rozmawiać. Tego zabrakło w naszej komunikacji. Zabrakło też chęci i walki o to. Próba była. Trudno było nam wejść w dialog, po zakończeniu którego drugie nie czułoby się winne czy gorsze. Po rozmowie na osobności z mediatorem zapytałam, czy jest jeszcze nadzieja. Usłyszałam, że jest życie po życiu. Poszłam tą nową, bardzo trudną i bolesną drogą, bo coś się skończyło, ale przecież, jak coś się kończy, to też coś pięknego może nas czekać i warto o to walczyć. Wybrałam drogę rezygnacji z dalszej próby, bo wtedy nie byłam w stanie wejść w komunikację z tym człowiekiem i czuć się bezpiecznie.
Kto w trudnych chwilach był dla ciebie wsparciem?
Gdy składałam dokumenty do sądu biskupiego, byłam już zakochana w Panu Jezusie. Czułam w ciele ogromną radość, Bożego Ducha i pewność, że biorę odpowiedzialność za swoje życie, że jeśli chcę zacząć coś nowego, muszę coś zamknąć. Zrobiłam to dzień przed wyjściem na pielgrzymkę śladami św. Jakuba Apostoła tzw. Camino de Santiago. To było dla mnie bardzo mocne doświadczenie w duszy i sercu. Czułam wielką radość z tego, że wsparciem jest dla mnie sam Pan Jezus. To było spójnie z przekonaniem, jak chcę żyć. On dał mi też ludzi.
Ogromnym wsparciem była dla mnie moja rodzina, która mi kibicowała, ale największe wsparcie dostałam od Wojtka, mojego obecnego męża. Poznałam go trzy miesiące po złożeniu dokumentów w sądzie metropolitalnym. On czekał, dodawał mi otuchy, przytulał mnie w momentach zwrotnych w sądzie. To było piękne, że ktoś mnie chce bezwarunkowo, mimo przeszłości. Mimo tego, że jestem, jak to mówią czasem w Kościele, innej kategorii, bo jestem rozwiedziona i nie wypada mi już być w relacji miłosnej. On trwał przy mnie i dawał mi ogromne poczucie utulenia i tego, że jest – bez względu na wszystko.
Wsparciem byli też przyjaciele, których Pan Bóg postawił mi na drodze we wspólnocie i w pielgrzymowaniu. Odkryłam w sobie pragnienie bycia pielgrzymem – czy to do Mamy w Częstochowie, czy to do Santiago de Compostela.
Pan Bóg zadziałał przez… bajkę
Dodajmy, że w twoim przypadku Pan Bóg zadziałał przez… bajkę.
Tak. Zakochałam się w Panu Jezusie przez bajkę. Dosłownie. W Wielkim Tygodniu (29 marca 2015 r.) wyświetlano w mojej parafii film dla dzieci o Panu Jezusie. Zaprosiłam więc mojego brata z córkami. Myślałam, że po prostu pójdziemy na film, a wyszłam stamtąd zapłakana. Pamiętam, że zadzwoniłam do mamy i powiedziałam: “Mamo, zakochałam się”. Mama zapytała, w kim, a ja jej odpowiedziałam, że w Panu Jezusie. Odetchnęła [śmiech].
Tak, zakochałam się na podstawie filmu. To była taka dziwna animacja, ale pełna pokoju. Przyszło to w scenie, gdy Pan Jezus powoływał św. Piotra stojącego na łodzi i wyławiającego ryby. Powiedział do niego „Pójdź za mną”. Pamiętam to łagodne spojrzenie Jezusa, pełne bliskości, czułości, mówiące, że On chce ciebie, mimo że jesteś w smrodzie oślizgłych ryb. Zakochałam się w tym spojrzeniu. Poczułam się bezwarunkowo kochana. Doświadczyłam ogromnej miłości… Wierzę, że Bóg działa przez ludzi, przez ich dzieła (sztukę, muzykę), przez relacje (gdzie jest wolność, poczucie bezpieczeństwa, czułość).
Pierwsze Triduum w życiu i cud
Jakim przeżyciem było dla ciebie Triduum Paschalne, które wypadło kilka dni później?
Nigdy przed 30. rokiem życia nie byłam na Triduum Paschalnym. Mój brat i jego żona zaproponowali mi wtedy, żebym poszła z nimi do dominikanów na Służewie w Warszawie (to miejsce nazywam swoim domem). Wzięliśmy karimatę, usiedliśmy z boku, na krużgankach przy Jezusie Miłosiernym.
Idąc na Triduum, napisałam do mojego byłego męża, że błogosławię mu i że życzę mu spokojnych Świąt Wielkanocnych. Dostałam trudną odpowiedź od jego przyjaciela. Znowu poczułam się jak pobita, gorsza, że coś zrobiłam nie tak. Wtedy klęknęłam przed Panem Jezusem i zapytałam, co mam robić. W tamtą Wigilię Paschalną wydarzył się cud. Mimo ciężkiego serca, Pan Jezus wyprowadził mnie z tego doświadczenia. Wyszłam stamtąd, będąc zupełnie innym człowiekiem – radosna, z podniesioną głową i piersią do przodu. Poczułam zmartwychwstanie w ciele.
Mimo trudnych doświadczeń, czułam, że chcę mówić innym, że Pan Jezus nas kocha, że chcę być jak On – miłosierna, że chcę błogosławić. Wróciłam do domu w niedzielę nad ranem i po prostu fruwałam. Czułam lekkość duszy i postanowiłam: “Idę w nowe życie”. Oktawa do Niedzieli Miłosierdzia tak mnie niosła, że od razu usiadłam do pisania pozwu do sądu metropolitalnego. Robiłam to z zapałem i radością, bo czułam, że to jest ten czas. Wcześniej nie mogłam się przemóc, byłam jak sparaliżowana. Poczułam, że walka o życie, prawdę, miłość i nadzieję jest ważna i jest we mnie zakorzeniona. Naprawdę zmartwychwstałam tej nocy.
Gdy czekałam na rozpoczęcie Wigilii Paschalnej, byłam w totalnym grobie, a gdy nad ranem wracałam do domu, czułam, że całkowicie zmartwychwstałam. Miałam na buzi Bożego „banana”.
Czytaj także: Halo, halo! Przyszło zbawienie! Co z nim zrobisz?
Wyruszyłam w drogę
Wróćmy jeszcze do momentu, gdy złożyłaś dokumenty ws. stwierdzenia nieważności małżeństwa. Jak powiedziałaś, „poszłaś w nowe życie”. I to dosłownie…
Tak. Na Camino de Santiago wyruszyłam w Niedzielę Miłosierdzia (bilety kupiłam w Walentynki – to był prezent ode mnie dla mnie). Camino nauczyło mnie, że życie jest drogą, że na tym świecie jestem pielgrzymem, że prostota jest przepiękna, że w życiu potrzeba mi niewiele… Szłam z ledwo 10-kilogramowym plecakiem – trzy pary majtek, skarpetek, spodenek – wszystko było lekkie. Szłam jeszcze z Pismem Świętym, które dociążało mi plecy, ale orzeźwiało duszę i serce.
Spotkałam ludzi z całego świata – z Bostonu księdza i biznesmana, cudowne małżeństwo z Nowego Yorku, bardzo zdolną Portugalkę, rozmodlonego Włocha Rozalio (imię od różańca nadała mu babcia). Tam wszyscy byliśmy równi – byliśmy tak samo brudni i zmęczeni. Jedliśmy to samo, spaliśmy na tych samych łóżkach, byliśmy podobnie ubrani. To mi pokazało, że niezależnie od bagażu, jaki niesiemy w sercu, dajemy sobie nawzajem dobro, spojrzenia, momenty bycia wysłuchanym. Historie, jakich słuchałam, to, jak byłam przyjmowana i jak ja przyjmowałam innych, to wszystko otwierało serce i pokazywało, że Pan Bóg jest obecny w relacjach międzyludzkich, w których czujemy się bezpiecznie. Droga i cisza Camino, gdzie idzie się przez piękne pola, lasy, łąki, góry, nauczyła mnie kontemplacji.
Z Wojtkiem też byłam na Camino i to dwa razy. Szliśmy wzdłuż oceanu. Tamtej ciszy, tego śpiewu ptaków się nie zapomina. Teraz bardzo dobrze czuję się w naturze. Obecnie jestem mamą i nie mogę pielgrzymować, ale tęsknię i wiem, że tam wrócę. Znalazłam tam miłość – do siebie, do Pana Boga, do historii mojego życia. Jak zamieszkałam sama po rozstaniu, w kuchni postawiłam małą figurkę św. Antosia i codziennie mówiłam do niego: “Pomóż mi znaleźć miłość”. I znalazłam – znalazłam Pana Boga, a gdy znalazłam tę miłość, to cała reszta też się znalazła. Teraz szukam jeszcze miłości do samej siebie, bo to jest bardzo ważne.
Odkryłam prawdę o sobie
Wspomniałaś, że w czasie procesu stwierdzenia nieważności małżeństwa nie było „prania brudów”. Czy sama procedura jest bolesna?
Może taka być. Dla mnie było to doświadczenie oczyszczające i radosne. Zawsze szłam tam z różańcem w ręku i poczuciem, że chcę, żeby prawda o mnie samej wyszła na jaw. Mój były mąż nie przychodził na procesy i spotkania. Wiedziałam, że nie chcę mówić o nim, bardziej świadczyłam o sobie samej.
W miarę odkrywania siebie sprzed ślubu, dowiadywałam się coraz więcej o przyczynach rozpadu swojego małżeństwa. Teraz wiem, że miałam problemy emocjonalne, z odżywianiem (miałam bulimię). Okazało się, że te ukryte problemy (bo mój były mąż o tym nie wiedział) były podstawą do stwierdzenia nieważności. Pani mecenas powiedziała, że one świadczą o stanie psychiki człowieka w chwili decydowania o swoim życiu i życiu drugiego. Dzięki procesowi stanęłam w prawdzie o samej sobie.
Czy po stwierdzeniu nieważności małżeństwa łatwo było ci wchodzić w nowe relacje?
Zawsze byłam relacyjna, więc nie było to trudne, ale było nowe – relacja z Panem Bogiem, z Wojtkiem, z samą sobą, z nową wspólnotą, z Kościołem. Wiem, że o to wszystko trzeba się troszczyć. Bez trudnych doświadczeń, nie byłabym dobrą żoną i mamą.
Jak wspomniałaś, spotkałaś prawdziwą miłość. Dzisiaj jesteś szczęśliwą żoną i mamą. W jaki sposób patrzysz na te, po ludzku niełatwe, doświadczenia z perspektywy czasu?
Wiem, że bez przeżycia tego trudnego doświadczenia nie byłabym żoną i mamą. W pierwszym związku nie byłam sobą, nie byłam świadoma, nie znałam siebie, nie było w moim życiu Boga.
Gdy chorowałam na bulimię, mój organizm nie był przygotowany do macierzyństwa, a w momencie, gdy cały ten proces się zakończył, wszystko wydarzyło się od razu. Po miesiącu byłam w ciąży. Wcześniej ludzie mówili mi: “Oj, Julia, zegar tyka, nie czekaj, bierz ślub”. Odpowiadałam: “Nie, jak Pan Bóg będzie chciał, żebym miała dzieci, będę je miała”. I Pan Bóg dał nam cudowną Lilię (nazwałam ją od kwiatu, który trzymają w swoich rękach św. Józef i św. Antoni). Nie byłabym mamą bez tego doświadczenia. Teraz jestem świadoma i uzdrowiona z problemu bulimii. Moje ciało przyjęło życie, o które mogę się troszczyć, tak jak o moje życie i mojego męża. Mogę być w zdrowych i prawdziwych relacjach. I za to jestem Panu Bogu wdzięczna.
Uwielbiam z Nim być
W twoim świadectwie wyraźnie wybrzmiewa zmartwychwstanie. Jak dziś wygląda Twoja relacja z Tatą?
Tak, uważam, że zmartwychwstałam i w codzienności staram się szukać tych perełek, które Pan Bóg mi daje. Jak wygląda ta relacja? Uczymy się siebie. On chce mnie słuchać i czeka na mnie, ja uczę się do Niego mówić. Dzięki temu dialogowi poznaję siebie. On uczy mnie, że wystarczy być. Uczę się, że jestem ważna, że moje ciało jest ważne i prowadzi mnie tak, żebym zauważała to, co chce mi powiedzieć. Uwielbiam z Nim być.
Czuję, że moje ulubione miejsce jest w kościele, poza światem. Tak, żeby chwilę z Nim pobyć. Tak wygląda nasza relacja. Odpoczywam przy Tacie. Idę do Niego z tym, jak się mam, co mi jest, mówię Mu albo nic nie opowiadam i następuje totalny odpoczynek. On przywraca mi siły, daje mi moc, jak w psalmie – przywraca siłę nogom, żeby iść, sercu, żeby kochać.
Nie umiem tego wytłumaczyć, zwłaszcza osobom niewierzącym, ale nie wiem, gdzie mogłabym szukać tego, co mnie uszczęśliwia. Wiem, że jest taki dom, gdzie mieszka Tata i we wnętrzu naszych dusz możemy się z Nim spotkać – czule, bezpiecznie, prawdziwie. To spotkanie uzdrawia, rozluźnia, dystansuje, rozczula, napełnia miłością i dodaje skrzydeł.