Czy w życiu erotycznym katolików wieje nudą, smutkiem i powagą? O granicach sumienia, miłosnym trójkącie, niegrzecznej bliskości oraz niepisanej pochwale wielodzietności rozmawiamy z seksuolożką Dianą Paulińską.
Bóg dał nam seks, by był przyjemny!
Magdalena Prokop-Duchnowska: Jesteś seksuolożką, ale o intymności rozmawiasz nie tylko w gabinecie. W mediach społecznościowych otwarcie poruszasz temat chociażby czystości czy różnorodności w łóżku. Trudno jest mówić o seksie do katolików?
Diana Paulińska: Przez dwa lata prowadziłam swoje konto na Instagramie anonimowo, a wynikało to między innymi z tego, że miałam pewne obawy przed takim stuprocentowym ujawnieniem tożsamości. Dla katolików tematy seksu bywają śliskie, kontrowersyjne i bardzo złożone, przez co za każdym razem budzą duże emocje. Jednak muszę przyznać, że odkąd pokazałam twarz i zaczęłam prowadzić profil pod własnym nazwiskiem, nie spotkałam się z hejtem, a przynajmniej nie takim, który byłby wymierzony bezpośrednio we mnie.
Seks katolików uchodzi za nudny, smutny i poważny. Faktycznie tak jest?
To my i tylko my odpowiadamy za jakość naszej intymności. Seks nie będzie atrakcyjny, jeśli o tę atrakcyjność nie zadbamy. To nieuniknione, że po trzydziestu latach kochania się w tej samej pozycji, w tym samym miejscu i czasie, prędzej czy później, w sypialni zawieje nudą. Niektórzy katolicy usilnie próbują wyprzeć ten fakt, ale my naprawdę mamy prawo – a nawet obowiązek (!) – urozmaicać nasze zbliżenia. Wiadomo, że każdy będzie lubił co innego, ale w praktyce może to oznaczać np: testowanie nowych miejsc i pozycji, zakładanie bielizny erotycznej czy korzystanie z pobudzających libido perfum z feromonami. Gra wstępna też nie musi wyglądać zawsze tak samo i ograniczać się do czynności stricte seksualnych. Czasem warto zacząć inaczej niż zwykle: od randki, spaceru, masażu czy nawet gry planszowej. Urozmaicenia są dobre i naprawdę warto z nich korzystać.
Wydaje mi się, że eksperymentowanie w łóżku postrzegamy często jako przesadne skupienie na przyjemności. A przecież „prawowity” katolik nie kocha się dla doznań, tylko ze względu na… prokreację.
Nigdy nie przestanie mnie zadziwiać takie podejście. Niestety w dalszym ciągu pokutuje mit, że głównym i jedynym celem katolickiego seksu jest wydawanie na świat kolejnych dzieci. Jednak, gdyby faktycznie tak było, Bóg nie stwarzałby nas w taki sposób. Przecież to właśnie On tak skonstruował nasze narządy płciowe, żebyśmy mogli osiągać orgazm, a co za tym idzie – czerpać ze zbliżenia maksimum przyjemności. Co więcej, wraz z dniem zawarcia ślubu wezwał nas do celebracji małżeństwa. A czym, jeśli nie świętowaniem sakramentu właśnie, jest chodzenie razem do łóżka? Kościół zakłada wręcz, że dopiero konsumpcja czyni małżeństwo ważnym i pełnym. Stąd też moja zachęta do urozmaicania i uatrakcyjniania aktu. Naszym zadaniem jest kochać się w taki sposób, żeby każde z nas z utęsknieniem czekało na „powtórkę”.
Grzeszny seks – gdzie jest granica?
Odnoszę wrażenie, że tam gdzie pojawia się temat łóżkowych urozmaiceń, z automatu rodzi się też pytanie: „Ale gdzie jest granica? Co nam wolno robić, a czego absolutnie nie?”
Niektóre zasady są jasno określone przez Kościół, ale bywają i takie, które musimy rozeznać samodzielnie, w zgodzie z własnym sumieniem. Wydaje mi się, że kluczową sprawą jest zadanie sobie pytania o to, czy dana praktyka służy nam, naszej relacji i naszemu współżyciu. Ale też zastanowienie się czy decydując się na to, działamy w zgodzie z Bożą koncepcją oraz jak my, jako małżeństwo, się z tym czujemy.
Skąd w nas częste przekonanie o tym, że seksualność jest grzeszna i… niegrzeczna?
Seks może kojarzyć się nam z grzechem, jeśli usłyszeliśmy kiedyś, że taki właśnie jest – zły i grzeszny. Być może wpojono nam to do głowy przed ślubem i teraz w małżeństwie – mimo że Kościół zachęca do współżycia – ciężko nam zmienić optykę patrzenia na właściwą i prawdziwą. Z kolei do postrzegania współżycia jako czegoś niegrzecznego w dużej mierze przykłada się nadmierna erotyzacja w mediach, filmach, książkach, reklamach etc.
Nie bez znaczenia jest też atmosfera, w jakiej zostaliśmy wychowani. Jeśli w czyimś domu seks był tematem tabu, to naturalne, że taka osoba może potem postrzegać intymność jako owoc zakazany, coś brudnego czy nawet wyuzdanego. A zmienić utrwalaną latami percepcję nie jest łatwo. Dlatego to takie ważne, by mówić głośno o tym, że seks jest dobry, że cielesność to darmowy dar dla nas od samego Boga, a zmysłowość i cielesność są częścią Bożego zamysłu wobec nas!
Katolicka rodzina – ile dzieci?
Wracając do tematu prokreacji: czy otwartość na życie zakłada, że katolicy powinni posiadać dużą liczbę dzieci?
Otwartość na życie i liczba dzieci to dwie oddzielne sprawy. Otwartość zakłada, że przyjmiemy każde dziecko, które pocznie się w naszej rodzinie. Jest to ściśle związane z przyjęciem Bożej koncepcji na płodność. Czyli akceptacją faktu, że cykl kobiety składa się z faz. Że są dni, w których podczas współżycia może począć się dziecko oraz takie, w których – od strony fizjologicznej – nie jest to możliwe. Otwartość jest więc odpowiedzialnym i rozumowym korzystaniem z tego, w jaki sposób zaprogramował nas Bóg.
Chcesz powiedzieć, że można być otwartym na życie, a jednocześnie nie planować poczęcia kolejnego dziecka?
Przyjęcie Bożej koncepcji płodności zakłada zgodę na to, że zawsze istnieje potencjalna możliwość zajścia w ciążę. Uznając, że Stwórca jest dawcą życia, przyjmujemy więc każde dziecko, które pocznie się w naszej rodzinie. Często zapominamy jednak, że otrzymaliśmy też dar wolności i odpowiedzialności.
„Małżeństwo chrześcijańskie ma tyle dzieci, iloma obdarzy je Bóg” – czytamy w Katechizmie Kościoła Katolickiego dla młodych. Zauważmy jednak, że to zdanie ma swoją kontynuację: „…i za ile jest w stanie wziąć odpowiedzialność” – tak brzmi ono dalej. Czyli nie „tyle, ile fabryka dała”, tylko tyle, za ile jestem w stanie – w obecnej sytuacji – wziąć odpowiedzialność. „Metraż macie ok, zarobki też całkiem niezłe, to dam wam, dajmy na to… piątkę” – Pan Bóg tak nie robi, nie narzuca nikomu własnej woli. Jeśli nie macie odpowiednich warunków mieszkaniowych, finansowych czy – co się obecnie coraz częściej zdarza – psychicznych, to możecie podjąć decyzję, że nie chcecie starać się o kolejne (lub pierwsze) dziecko. I nikt, przy zdrowych zmysłach, nie będzie was do tego namawiał.
Współżycie w dni niepłodne
Boża koncepcja zakłada korzystanie z naturalnych metod obserwacji. A z nimi wiąże się sporo trudności, jak chociażby ta, że jeśli małżeństwo nie planuje dziecka, jedynym czasem na współżycie jest tzw. faza lutealna, która zdecydowanie nie sprzyja (szczególnie z perspektywy kobiety) satysfakcjonującym zbliżeniom.
Pod kątem prokreacji to działa genialnie. Faktycznie trudniej jest, gdy z powodu chęci uniknięcia poczęcia, współżyjemy wyłącznie w czasie niepłodnym. Niskie libido, suchość pochwy czy bolesność piersi w żaden sposób nie ułatwiają sprawy. To bywa bardzo trudne, ale w takiej sytuacji staram się zmienić optykę, czyli nie widzieć w tym jedynie ograniczenia.
Zachęcam zawsze, by zadać sobie pytanie: jak mogę dobrze wykorzystać dni płodne i spożytkować pojawiającą się we mnie energię (również seksualną) do budowania relacji, bliskości i intymności? Ale nie tej cielesnej, tylko… „mózgowej”. Randka, kino, a może spacer? Co mogę zaproponować, żeby realnie zadbać o naszą więź? To pomaga przekierować uwagę z frustracji, wynikającej z braku zbliżenia, na próbę pozytywnego wykorzystania tego czasu. Taka dbałość o relacje zaowocuje większą bliskością, czego efektem może być też lepsze i bardziej satysfakcjonujące współżycie w okresie niepłodności.
Zdaję sobie jednak sprawę, że nie da się wyczerpać tego tematu podczas jednej rozmowy, bo te kwestie bywają naprawdę trudne, a w wielu przypadkach – znacznie bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać.
Najpierw relacja, potem seks
Jak według ciebie można dbać o intymność (jak ją nazwałaś) „mózgową” na co dzień?
Powinnam podać teraz uniwersalną listę dziesięciu rzeczy, które należy robić w celu poprawienia relacji (śmiech). Nie zrobię tego z jednej prostej przyczyny: taka lista nie istnieje. Nie ma gotowej recepty, która sprawdzi się w każdym związku – jesteśmy przecież inni i mamy różne potrzeby. Dlatego często proponuję parom, by każde z małżonków stworzyło własną listę. Mąż i żona punktują czynności, wydarzenia itd., które sprawiają im wyjątkową radość lub przyjemność. Niech to będą same konkrety! „Lubię gdy: robisz mi masaż pleców, gotujesz na obiad spaghetti albo idziemy po pracy na lody i spacer do parku”. Wystarczy wymienić się listami i przepis na pogłębianie konkretnej relacji gotowy. Niby banał, a naprawdę działa!
Oczywiście nie można zapomnieć o fundamentach, którymi są chociażby: wspólny czas, modlitwa, rozmowa, randkowanie… I uwaga! Raz na jakiś czas warto spotkać się, by porozmawiać wyłącznie o sobie. Nie o rachunkach, dzieciach czy wizycie teściów, tylko o naszym małżeństwie. W ten sposób tworzymy przestrzeń do wypowiedzenia potrzeb, marzeń, oczekiwań. Mamy też spokojny czas na rozmowę o tym, co lubimy, a czego nie. Ale też na zastanowienie się, co w naszym małżeństwie działa, a co moglibyśmy zmienić, by działało jeszcze lepiej.
Podobno dobry seks zaczyna się właśnie od dobrej komunikacji.
Umiejętność rozmowy i mówienia o swoich potrzebach całkowicie zmienia jakość relacji małżeńskiej, a w konsekwencji i współżycia. Dlatego czystość – chociażby w okresie narzeczeństwa – ma takie duże znaczenie. Rezygnacja z seksu przed ślubem ma swoje uzasadnienie psychologiczne. To jest najlepszy czas na naukę rozmowy. Pozwala już na wczesnym etapie wypracować „worek” narzędzi komunikacyjnych, które ułatwiają potem porozumienie na kolejnych etapach związku. To ważne, bo dla większości par mówienie o swoich potrzebach seksualnych jest komunikacyjnym „Mount Everestem”. Zaproponowanie nowej pozycji albo zakupu seksownej bielizny wymaga odwagi i otwartości. A trenowanie umiejętności rozmowy od samego początku sprawi, że łatwiej będzie nam rozmawiać – również na trudne czy krępujące tematy.
Relacja wpływa na seks, ale to działa też w drugą stronę, prawda?
Jedno z drugim jest bardzo ściśle związane. Możliwy jest zarówno seks bez relacji, jak i relacja bez seksu. Niemniej, życie pokazuje, że najlepiej jest zacząć od budowania więzi i bliskości mózgowej, a dopiero potem dodać do tego cielesność. Jeśli zaczniemy od łóżka, nasz mózg – pod wpływem hormonów – będzie dążył do aktywowania układu nagrody. Tak działa mechanizm przywiązania do przyjemności. Pytanie, na ile będziemy mieli w takich warunkach możliwość skupienia się na rozmowie i budowaniu relacji. Podobnie zaniedbanie sfery seksu i cielesności będzie wywierać negatywny wpływ na naszą więź. I tak oto koło się zamyka. Dlatego zdrowe podejście zakłada, żeby wyjść od budowania intymności mózgowej, a potem z takim samym zapałem dbać o jedno i drugie.
Czystość – nie tylko przed ślubem
Na czym ma polegać czystość w małżeństwie?
Dbanie o czystość to głównie akceptacja Bożej koncepcji płodności, o której wcześniej wspominałam. Oczywiście, wchodzi w to też wiele innych tematów, jak chociażby masturbacja czy uprzedmiotawianie drugiej osoby, które są przeciwieństwem czystości.
A pożądanie?
Jeśli mówimy o podnieceniu seksualnym, czyli stanie fizjologicznym, którego jednym z objawów jest podniesienie ciśnienia krwi i poziomu adrenaliny, to jest to całkowicie naturalna reakcja zdrowego organizmu. I tym, że odczuwamy podniecenie, należy się wręcz ucieszyć. To nie pragnienie dotyku powinno nas niepokoić, a właśnie jego brak.
Da się odzyskać czystość?
Jak najbardziej. Na tym polega jedno z najpiękniejszych założeń naszej wiary: że mamy szansę nieustannie zaczynać od zera. To Bóg w sakramencie pokuty daje nam taką możliwość. Nie jesteśmy w stanie wymazać przeszłości. Ona pozostaje częścią nas, ale zawsze możemy wystartować od nowa. Co więcej, nigdy nie jest za późno, by to zrobić.
Katolicki trójkąt łóżkowy
Na Instagramie otwarcie przyznajesz się do tego, że jesteś zwolenniczką… łóżkowego trójkąta.
Zgadza się! Zdarza mi się proponować moim pacjentom, żeby w ramach urozmaicenia i otwarcia się na nowe możliwości, zaprosili do łóżka jeszcze jedną osobę. Zakładając oczywiście, że tą osobą będzie Bóg (śmiech). Często wychodzimy z założenia, że modlić można się o pracę czy zdrowie, ale nie o dobry seks.
Co to za pomysł, by zapraszać Boga do współżycia? Przecież to taka ludzka i przyziemna sfera! Wielu osobom nie mieści się to w głowach. Tymczasem to właśnie Bóg jako Stwórca zna ludzką cielesność od podszewki, bo to właśnie On skonstruował ją od zera. Jemu też zależy, byśmy mogli cieszyć się seksem. Dlatego naprawdę zachęcam, by jak najczęściej zapraszać Go do swojego łóżka. I modlić się o lepsze współżycie! Niektórzy twierdzą, że nie wyobrażają sobie wypowiadania aktów strzelistych tuż przed seksem. Ale przecież nikt nie proponuje modlitwy zamiast gry wstępnej (śmiech). Można przecież zawierzać Bogu intymność w dowolnym momencie dnia. Ale uwaga! Modlitwa nie zwalnia nas z pójścia do specjalisty, gdy pojawiają się jakieś trudności, problemy czy zaburzenia. W takiej sytuacji można (a nawet trzeba!) jednocześnie leczyć się, czy korzystać z terapii, i zawierzać swoje sprawy Bogu.