Przejdź do treści

„Pan Jezus się przewrócił”, „zabrali Mu ubrania” – mój synek „odprawia” drogę krzyżową

← Wróć do artykułów

Playlista z wszystkimi wersjami audio artykułów

Dzieci i droga krzyżowa… Może się wydawać, że to niełatwe połączenie. W przypadku mojego synka poszczególne stacje okazały się lekarstwem na nudę w kościele.

„Ja chcę na drogę krzyżową!”

Zwykle było tak, że po mszy świętej zostawaliśmy sami w kościele. Szliśmy wolno wzdłuż ławek, zatrzymując się na chwilę przy każdej stacji. Mały synek zadzierał główkę z ciekawością. Najpierw pytał i słuchał, potem nauczył się sam opowiadać.

Pan Jezus spotkał swoją Mamę – wymieniał. – Pan Jezus się przewrócił, Pan Jezus rozmawia z kobietami, zabrali Mu ubrania, przybili Go do krzyża, Pan Jezus leży w grobie…

Wokół panowała zupełna cisza, przerywana tylko naszymi krokami i cichą rozmową. Czasem ksiądz wyjrzał z zakrystii zaciekawiony, czasem sprowokowaliśmy uśmiech zabłąkanych nastolatków. A my przemierzaliśmy świątynię. Za każdym razem tak samo, od stacji do stacji. Jeśli trafiliśmy do innego kościoła, to tym lepiej! Można było obejrzeć inne obrazy przedstawiające zawsze tę samą historię.

Zastanawiałam się kiedyś, skąd mu się to wzięło. Starsze rodzeństwo nie wykazywało podobnych chęci. Dopiero czwarty synek zapałał taką czcią do drogi krzyżowej. W Wielkim Poście nie chciał mnie puścić samej na nabożeństwo. Zawsze musiałam go zabierać. Potem mu przeszło, choć jeszcze na jakiś czas zaraził młodszą siostrę. I znów miałam rundki po kościołach…

Miłość do drogi krzyżowej – powody były przyziemne

Nie wiem, czy powodowała nimi jakaś wyjątkowa pobożność. Może po prostu dzieci lubią historie – sekwencje wydarzeń, które układają się w całość. Droga krzyżowa to przecież nie tylko seria obrazów. Trzeba ją przejść, omówić, nauczyć się jej na pamięć. W ten sposób to nabożeństwo może stać się częścią naszego duchowego krwiobiegu. Być może właśnie ta dziecięca potrzeba odkrycia niezwykłej historii stała się powodem naszych cotygodniowych pielgrzymek dookoła kościelnych ławek. Dzieci w ten sposób poznają prawdy największe.

Drugi powód był jeszcze bardziej przyziemny. Po prostu mały synek zwykle nudził się w kościele, a najlepszym sposobem na przetrwanie mszy św. było przytulanie się do mamy. Siedząc na oparciu ławki, tyłem do ołtarza, wtulony w moje objęcia, widział właściwie tylko to, co na ścianach. Zaczął pytać, więc obiecałam, że po mszy św. pójdziemy obejrzeć. I podziałała na nas cisza w kościele, skupienie maminej uwagi na dziecku przy omawianiu kolejnych stacji, wreszcie rytuał, który zagościł na dobre w naszym byciu tam. Porównywaliśmy stacje w różnych kościołach, mogliśmy podziwiać też większe i mniejsze dzieła sztuki.

Ziarenko wiary kiełkuje

Czy to źle, że zaczęło się zupełnie przyziemnie i nie było wcale tak wzniośle? Myślę, że nie. Po raz kolejny wyciągam lekcję, że to, co zwyczajne, małe i nieważne – to właśnie najlepiej prowadzi nas do Boga. Nie przytłacza wielką pompą. Nie przysłania Jego osoby dodatkowymi fajerwerkami. Pozwala Mu rozgościć się w sercu dziecka (i moim) tak po prostu, zwyczajnie i naturalnie. A dalej już On sam będzie działał.

Dlatego nie żal mi, że wraz z dorastaniem dzieci zwyczaj ten uległ zapomnieniu. Wiem – przecież widziałam to już kilka razy – że zwyczaje przychodzą i odchodzą, a ziarno zasiane w sercu powolutku kiełkuje. Bez naszej wiedzy i udziału, bo to dzieło Boga i Jego tajemnica. Moją rolą, jako matki, było tylko pokazać, a potem oddać stery Jemu i nie przeszkadzać.

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także