Przejdź do treści

Czy Halloween zagraża naszym dzieciom? Pamiętajmy o jednym prostym fakcie

← Wróć do artykułów

Ta dobrze biznesowo pomyślana kalka zza Oceanu pasuje do polskiej specyfiki jak kwiatek do kożucha. A my, jako katoliccy rodzice, wpadamy między dwa ognie – pozwolić, bo to niewinne, lub zakazać, bo okultyzm. Coraz częściej próbujemy się ratować balami świętych, które bywają równie kiczowate jak Halloween albo jeszcze bardziej. Którędy do wyjścia?

Dzieci rosną – dynia mówi: “dzień dobry”

Od wielu lat w katolickiej części internetu od połowy października wzbiera dyskusja o „świętowaniu Halloween” – choć w gruncie rzeczy trudno to nawet nazwać dyskusją, bo chyba wszystko już na ten temat zostało napisane i powiedziane. Można co roku wykopywać artykuły, wywiady, nagrania jutuberów, komentarze… czego skutkiem jest podgrzewanie emocji, niekiedy również niestety tych negatywnych wobec „inaczej myślących”.

Nie będę w tym miejscu wykładał mojego osobistego stosunku do Halloween (choć pewnie wybrzmi on nieco z dalszej treści tego artykułu), nie będę też dogłębnie analizował – pod kątem historycznym, teologicznym, kulturowym i innym – samego zjawiska. Kto chce, niech poszuka mądrzejszych głów, które na ten temat wypowiedziały się obficie. A że temat jest – pod wymienionymi przed chwilą względami – złożony i skomplikowany, nie wystarczą proste recepty i skrajne osądy.

Spróbuję odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule. Jeszcze jakiś czas temu nie dotyczyło mnie to osobiście (rodzinnie) – ale ponieważ czas nieubłaganie płynie i mam już dzieci w wieku szkolnym, trzeba się i z tym dyniowato-strasznym „świętem” mądrze zmierzyć.

Halloween – ostatecznie chodzi tylko o jedno

Przede wszystkim, gdybym usłyszał pytanie moich dzieci, czy mogą iść na Halloween, spytałbym je: skąd pomysł, żeby się na Halloween wybierać? Mamy zarówno cały zestaw argumentów „za”, jak i odpowiedzi na każdy z nich. Każdy, kto choć trochę śledzi to, co się dzieje wokół tego wydarzenia w Polsce, wie, że ono jest po części sztucznie promowane. Że jest to splot wielu tradycji i zwyczajów – u nas raczej nieobecny (poza jakimiś tam śladami w obrzędowości Dziadów, ale to dalekie pokrewieństwo). Że to kalka tego, co dzieje się w tych dniach za Oceanem, gdzie nikomu do głowy nie przychodzi potępiać tego corocznego zwyczaju. I jak to z kalkami bywa, przeniesienie jej jeden do jednego w zupełnie inną rzeczywistość, historię i tradycję nie jest zbyt udane.

A wszystko to podporządkowane jednemu nadrzędnemu celowi: zarobieniu pieniędzy na całej otoczce tego „święta”, którego sens niewielu jest w stanie tak naprawdę wyjaśnić. Poza tym, że jest zabawa, jest śmiesznie (albo raczej śmieszno-strasznie), że jest to czas na horrory, krew, upiory, umarlaków, no i oczywiście dynie. 

I co z tego, że to logiki się u nas nie trzyma, nie ma żadnego powiązania jedno z drugim, i w ostateczności sprowadza się do przyjmowania za – nie wiedzieć czemu – oczywistość, że trzeba się zgodzić na ten cały kicz, brzydotę, trupie motywy i bezmyślne kopiowanie cudzych wzorców? Jest moda, dzieci się w klasie na to skrzykują, zapraszają, motywują, i już.

Bal świętych? Błagam… róbmy to dobrze

Kontrą ma być akcent na Dzień Wszystkich Świętych – w jego radosnym, pozytywnym aspekcie (nie, jak to ignoranci nazywają, na „święto zmarłych”). Najbardziej widocznym efektem są bale świętych, gdzie dzieci przebierają się nie za straszydła, ale za wiecznie żywych mieszkańców nieba – i to jest fantastyczna alternatywa, bardzo wartościowa i godna pochwały… o ile jest zrobiona dobrze. Nigdy nie wygra z komercyjnym Halloween, jeśli będzie robiona na łapu-capu, siłami kilku zapaleńców z salki przy parafii. 

Jeśli dziecku ma się to kojarzyć dobrze – i ma świadomie wybrać taką zabawę, a nie iść z prądem tego, co słyszy w reklamach, mediach i rozmowach z rówieśnikami, musi widzieć bal świętych jako coś bardziej atrakcyjnego niż Halloween. To z kolei wymaga przemyślenia i współpracy rodziców, nauczycieli, duszpasterzy. Są miejsca, gdzie to tak faktycznie działa.

Z mądrym dystansem

Pedagogicznie rzecz biorąc, zawsze lepiej jest sprawić, żeby dziecko samo doszło do dobrych wniosków, niż je do nich przymuszać lub czegoś zakazywać na siłę. Nie jest dobrze, gdy popadamy w skrajności poglądów – bo wtedy jesteśmy przyparci do ściany. Z jednej strony nie można bagatelizować zagrożeń duchowych i faktycznie alarmować, gdy mogą się one pojawić. Mądry rodzic powinien pokazać pociesze, gdzie kończy się zabawa i jakiej granicy nie można przekroczyć (ani nawet się do niej zbliżyć). Albo wierzymy w rzeczywistość duchową – rzeczy widzialne i niewidzialne – i nie robimy wielkich oczu na wieść, że „duchy istnieją naprawdę”, albo nie.

Poza tym dochodzą kwestie, że tak powiem, estetyczne wokół Halloween – i należy szanować stanowisko tych rodziców, którzy nie chcą, żeby ich dzieci brały w tym udział (nie mówiąc już o samodzielnych wędrówkach po mieszkaniach obcych ludzi w poszukiwaniu cukierków). To nie znaczy, że są fanatykami religijnymi albo ludźmi z zaścianka – tylko z pewnych, uzasadnionych zresztą powodów, chcą wychować dzieci w innym sposobie przeżywania czasu przełomu października i listopada w Polsce.

Z drugiej strony – niezdrowo jest, jeśli dzieciom udzieli się jakaś niemal nerwica powodowana każdą wzmianką o Halloween. Możemy wykorzystać wiele trafniejszych argumentów za alternatywą na ten czas, niż straszenie okultyzmem i opętaniami.

Skarb kontra podróbka

Jeśli dziecko ma odpowiednie wzorce, jest wychowane w określonym systemie wartości i światopoglądzie (co w sferze wiary nazywamy katechezą, a pierwszymi katechetami dziecka mają być jego rodzice), to dużo łatwiej jest pokazać (ba, dziecko samo to zauważy) jałowość i nędzę tego, co ma do zaoferowania „świat” w postaci mody na Halloween. Bo z drugiej strony mamy olbrzymią moc i zachwycającą głębię tych dni w Kościele. Prawdziwy skarb zawsze wygra z tanią podróbką – trzeba go tylko zauważyć, i nie dać się wpuścić w maliny (albo w dynię).

Czy wiedziałeś, że…

Zobacz także